czwartek, 29 grudnia 2016

Gemmoterapia okazjonalna

Gemmoterapia to leczenie pączkami roślin. Najlepszą sławą wśród internautów cieszą się pączki czarnej porzeczki. Krzaczki porzeczkowe naszych Dziadków mają być zlikwidowane i dlatego pozwoliłam sobie zmasakrować je usuwając pączki. 


Młodzież nawet początkowo pomogła mi w zbieraniu. Z trudem przykryliśmy dno słoika i na tej dawce przeprowadziliśmy testy smakowe.


1. Podjadanie pączków prosto z krzaka - raczej nieciekawe, nawet z lekką goryczką, Małolaty pluły.

2. Napar (parzenie wrzątkiem pod przykryciem - ok. 1 łyżeczki na filiżankę, ok. 15 minut). Tu już wrażenia były lepsze - przynajmniej statystycznie: "Lubię" (Jacek), "Dobre" (Hania), "Trochę lubię, a trochę nie" (Jurek), "Paskudny zapach" (Dziadek)

3. Drugie zaparzanie - łagodniejsze w smaku i woni, wrażenia pozytywne


4. Zimny wyciąg - łyżeczka pączków w szklance chłodnej, przegotowanej wody nastawiona na noc. Nie poddaje się pączków wysokiej temperaturze, więc teoretycznie nie powoduje to zniszczenia wielu cennych składników na temperaturę wrażliwych. Niestety przegapiłam ten sposób, pączki znikły przedwcześnie.

Można też sporządzać gliceryt, czyli wyciąg na bazie gliceryny, ale to sprawa długotrwała, nie na naszą cierpliwość.

A pączki czarnej porzeczki działają podobno przeciwalergicznie, przeciwzapalnie, korzystnie na górne drogi oddechowe i wspomagająco na korę nadnerczy. Nie wiem co prawda, ile tych właściwości jest w 15-minutowym naparze, ale zakładam, że jednak nie jest on trujący:)

I tak się właśnie zabawiamy w ostatnie dnie grudnia starego roku, gdy ustała trochę plucha listopadowa, ale śniegu nikt nie widział, a na termometrze 7 stopni w plusie.

Ponadto:

Na rozrywki piaskownicowe każda pora roku jest dobra.

Dla każdego coś miłego!


A mama znalazła takiego ładnego grzyba!

wtorek, 20 grudnia 2016

Przedświątecznie

Nic się nie dzieje na blogu, więc Drodzy Czytelnicy zapewne wysnuwają wnioski, że zaniechaliśmy doświadczeń i obserwacji. Nic bardziej mylnego. Okres przedświąteczny sprzyja wręcz poznaniu. Poniżej fotoreportaż.

Coroczne zajęcia z karpiem - tu: pozyskiwanie łusek w celu kultywowania zabobonu głoszącego, że tkwiąc w portfelu pomnożą mamonę.

Wbrew pozorom tłuczek służy do przytrzymania śliskiej ryby.

 Głowy ugotowano i zjedzono wydłubując ich ciekawsze fragmenty:


Dialogi na czaszką rybią

J: Tato, co to jest?
T: Chyba mózg.
Zbiorowe westchnienie: Ooooo!
H: Mamo! Jurek zjadł mózg!

H: O! Gałka oczna! Twarda? Czy mogę to zjeść?

H: Co to jest?
T: Chyba język.
H: Mogę zjeść?! Kto chce zjeść?!

T: A tu jest czaszka...
H: To jest mózg? Mały.

H (o Jurku): To jest mózgożerca.

Jacek: Bleeee!
Jurek: Nawet nie spróbowałeś, a to jest takie pyszne!

I po co się wysilać na karpia w galarecie?


Buraki do kiszenia nastawione - chyba nie zdążą:(



Objawiła się rujnująca kieszeń namiętność do śliwek wędzonych (nie suszonych! Nie kalifornijskich. Ale Węgierki też to nie są, bo jakieś wielkie. Stanley?). Pyszne! Lepsze od czekolady!



Nie zaniedbujemy też zielarstwa - w czasie, gdy Hania delektuje się jazdą konną, tato wykopuje korzenie pokrzywy (jak się okazało w okolicy stajni gleba nie była tak bardzo zamarznięta i uległa saperce). Po ususzeniu korzeni Ojciec użył dzieci do ich rozdrabniania. Piję. Gdy Troskliwy Małżonek przynosi żonie herbatę pod nos - nie wnika się za bardzo w jej skład. Był to błąd wielu otrutych małżonek, dlatego poprosiłam o link do strony opisującej właściwości korzenia pokrzywy. Proszę bardzo - to dla Was - też sobie poczytajcie, jeśliście ciekawi.



Na parapecie wykiełkowała już szałwia (Jak ona cudnie pachnie! Lubię po prostu przesunąć ręką po liściach i się napawać), zielony groszek (doprawdy, nie wiem po co, dzieci bardzo chciały posadzić, chyba chomik pożre, bo nie jesteśmy aż tak ambitni, żeby celować w strączki) i kiełki brokuła (niedługo zjemy do kanapek).



Przy okazji przedświątecznych porządków odkryliśmy, że z huby wyszły liczne owady. Na razie jestem w trakcie tropienia, co to właściwie za gatunek (grzybiec?). Młodzież jakoś przełknęła usuniecie huby, uroczego okazu, z którego przez dziurki wydrążone przez insekty wysypywał się hubowy proszek.



Na tyle rzadko jadamy przepiórcze jaja, że poprzedni raz odszedł w niepamięć. Jak się okazało skorupki koniecznie trzeba sobie zachować na pamiątkę. I rób tu matko przedświąteczne porządki! Ciekawe jakiego robala wyhodujemy na skorupkach?



Mamy też choinkę, żywą, było na niej napisane "EKO", co jest obiecujące, ale nie wierzę. Podlewamy i mam nadzieje, ze wsadzimy ja po świętach pod blokiem, albo w jakimś jeszcze lepszym dla niej miejscu. Dla zainteresowanych: największy wybór pięknych choinek i normalne ceny można znaleźć we Wrocławiu w sklepie przy Ogrodzie Botanicznym. Praktycznie co roku, przez wiele lat, można sobie fundować inny gatunek. Jest to reklama bezinteresowna i sklepowi temu zbędna.


Wesołych Świąt!



piątek, 9 grudnia 2016

Moździerz i inne fascynujące gadżety

Moździerz nie jest zapewne w dzisiejszych czasach sprzętem oczywistym w każdym domu. Są przecież młynki (elektryczne i ręczne), maszynki do mielenia, blendery etc.  Ale u nas jest, a nawet są. Są też inne ciekawe przedmioty, których Młody człowiek użyć musi. Po prostu musi i już.

Moździerza używamy do rozcierania twardych przypraw korzennych, robienia sosów, majonezu domowego, lukru... Kiedyś miał mały, własny tłuczek, ale ten poległ w kontakcie z dziecinnymi rączkami, dlatego obecnie używa się drewnianej "pały".

Pewnego dnia Jurek postanowił wziąć pałę  (i moździerz) w swoje ręce i zapragnął rozdrobnić w ten sposób orzechy laskowe.
Użyłam dziadka do orzechów, który również Młodzi wypróbowują.
Jurek gniótł, cisnął, walił, mieszał i był niezwykle zajęty przez pół wieczoru.



Przypomniałam sobie wtedy przepis na zupę mleczną z orzechami włoskimi, która pochodzi z ciekawej książki Grzegorza Sobla p.t.: "Przy wrocławskim stole" (Wydawnictwo Dolnośląskie, 2006):

"Oczyść orzechy, pokrusz, wsyp do wrzącego mleka i gotuj kwadrans. Dodaj cukru i cynamonu wedle uznania. Jasną bułkę pokrój w grubą kostkę i zalej ją mlekiem."

Proste? Proste! A zatem zużytkowałam jurkowe orzechy (nie były włoskie, ale to detal) zgodnie z przepisem, dodając jeszcze trochę kardamonu i masła. Zjedli chętnie w ramach podwieczorku.


Inne urządzenia, których pozwalamy* używać Młodym:
- odkurzacz (jeszcze ciągle fascynujący, przynajmniej dla niektórych:)
- statyw do aparatu fotograficznego (najlepszy był ten większy od chłopców, pożyczka tatusiowego kolegi)
- saperka ("Co to jest saperka?" - zapytały znajome dzieci, a nasze już to wiedziały! W związku z tym nastąpiło przesadzenie fiołka z jednego miejsca w lesie - w inne miejsce lasu)
- sekator (cięcie gałązek na małe, liczne kawałeczki, dziadkowy - wzorcowy trawnik przed domem usiany licznymi drewienkami trudnymi do wygrabienia, o zbieraniu ze zgiętym kręgosłupem nie wspominając)
- makutra (Tak! Też mamy! Dar od Babci!)
- nóż
- śrubokręty, kombinerki, klucz francuski, obcęgi...
- stetoskop (A co! Był to onegdaj prezent spod choinki)
- naczynia laboratoryjne szklane (kolba stożkowa, menzurka, krystalizatorka, pipeta, bagietka etc.)

Dla mnie osobiście dość ciekawym narzędziem jest imadło, ale Młodzi traktują je jakoś bez zachwytów. Otwieracz do konserw rzadko jest u nas używany, ale jaki interesujący!


Powiecie może, że to nierozsądne dawać 2- lub 3-latkowi do ręki niektóre z tych sprzętów. Uważam, że można dawać, a nawet trzeba: żeby Dziecko sobie ćwiczyło talenta manualne nie tylko na szlaczkach w książce, żeby się nie bało nowości, żeby mogło sobie pokombinować, co i jak użyć, trzymać, żeby było skutecznie. 
Tylko należy nad Młodym czuwać, żeby używał ich prawidłowo.
Tępy nóż dawany Dziecku do ręki dla bezpieczeństwa jest wielkim zawodem - nic się takim nie da ukroić. Dopiero ostry nóż jest fantastyczny w użyciu! 
Plastikowa piła? Nie żartujcie!
No i trzeba się liczyć ze stratami materialnymi. Jakoś je przełknąć, bo proces edukacyjny trwa.

 *lub bardzo chcemy, żeby ich używali, a udajemy, że pozwalamy