Następny maj niestety dopiero za rok. Na pociechę mamy czerwiec. Jeszcze w maju mieliśmy okazję udać się ponownie do stajni i cieszyć się jej okolicami. Podczas gdy 1/5 naszej rodziny szkoliła się w galopowaniu na kucu, 4/5 tkwiło w cieniu wielkiej wierzby rozścieliwszy kocyk na zbiorowisku ruderalnym*.
Z prawej obrazek był taki:
Z lewa taki:
A na wprost:
Za
ś w najbliższej okolicy rosły żywokost, pokrzywa, łopian, żywokost, mniszek, łopian, żywokost, pokrzywa, łopian, łopian, trawa szczątkowo. W tych to realiach otworzyliśmy plecak, który wypełniliśmy książkami w bibliotece, wypożyczając w pośpiechu, bo już umówiony kuc czekał.
Zaczęliśmy od książki
"Tato, pojedźmy na grzyby", która narysował i napisał Markus Majaluoma (Wyd. Bona, Kraków, 2011). Książka ta gości już u nas drugi raz i jest cudowna. Ilustracje (tak ważne dla docelowej grupy wiekowej 3-8 lat, a nawet dla starszych) na pierwszy rzut oka nie zachwyciły mnie, ale w trakcie lektury zmieniłam zdanie na ich temat. Książka jest pełna
wspaniałego poczucia humoru, dowcipnych dialogów, nieoczekiwanych zwrotów akcji, a obrazki takie trochę w krzywym zwierciadle, satyryczne. Nie sposób ominąć pozostałych pozycji z tej serii. Chichotaliśmy.
Dla najmłodszego Jacka wzięliśmy dużą, tekturową
"Europę. Podróże małe i duże" Guido Wandrey.
Obrazki ładne i kolorowe, choć brak im dowcipu, jaki znajdujemy w
"Meine kleine Wimmelwelt" Lili L. Leiber (nawet nie wiem, czy wyszła w Polsce, ale polecam z całego serca dla jeszcze-analfabetów przedszkolnych i młodszych, również ze względu na niewielki format pasujący do toalety i auta). "Europa" ma mieć za to wymiar edukacyjny, bo zawiera widoczki autentycznych miejsc w dużych, europejskich miastach i flagi tych krajów na dodatek.
Gdy Hania zsiadła z konia rzuciła się jak harpia na ostatni tom długaśnej serii
Heartland autorstwa Lauren Brook. Zdanie na temat tej lektury mam niewyrobione, bo zdarzyło mi się książki te podczytywać dorywczo. Rzecz dzieje się w stajni, wśród nastolatków. W moim odczuciu (i chyba Hani też) jest zdecydowanie lepsza od serii
"Akademii Canterwood" Jessicy Burkhart (plotki+uwodzenie po amerykańsku, a konie jedynie w tle, pierwsze tomy jeszcze w porzo, ale potem - masakra) oraz książek z serii
"Elena" Nele Neuhaus (też z końmi w tle) - takie mam ogólnie mgliste wrażenie, choć moje dziecko po początkowych narzekaniach na "Elenę" wciągnęło się jakoś. Nie starcza mi silnej woli, żeby zgłębić osobiście te lektury. Podejrzewam, że mogą to być niezbyt ambitne czytadła, przydatne, gdy człowiek chce się zdystansować do problemów szkolnych, na chwilę porzucić rzeczywistość lub odsunąć od siebie na nieokreślony czas konieczność składania i segregowania prania zdjętego ze sznurka.
Poza tym mieliśmy ze sobą
"Japonię na starej fotografii" Zygmunta Wielowiejskiego. Klimaty, jak z filmu "Szogun" (jak dowiedziałam si
ę z przedmowy do książki serial ten oparto częściowo na prawdziwych wydarzeniach). Ale nie to jest tu najważniejsze, tylko możliwość obejrzenia Japonii "w dawnych czasach". Japonii pięknej, tajemniczej, nostalgicznej, takiej, której już nie ma. Po prostu uczta dla oczu.
Z nieużytku "wypożyczyliśmy"
młode liście łopianu, które Hanna Szymanderska (
"Z łąki na talerz") każe przyrządzać, jak szpinak. Udusiłam zatem młody łopian na masełku, osoliwszy całość i przed dodaniem śmietanki spróbowałam. Wy nie próbujcie, bo rzecz jest gorzka okropnie! Można to jeść jedynie w charakterze umartwienia.
|
Łopian na tle literatury |
Ojciec Rodu zebrał za to
żywokost, którego korzenie bogate w alantoinę wysuszone i starte na proszek testujemy na sobie (stłuczenia, siniaki, pielęgnacja skóry). O pozytywach tej kuracji jeszcze nie mogę nic napisać (o negatywach też jeszcze nie - jeśli truje to powoli:).
|
Żywokost (już trochę powiędły, przeznaczony do wsadzenia do kącika zielarskiego w ogródku) |
Co mogę rzec o
lekturze na łonie natury? Rzecz jest przyjemna: świeże powietrze, możliwość spojrzenia w siną dal (dla odpoczynku wzroku), butelka z wodą i przekąska obowiązkowe; trzeba pamiętać, by gołe nogi trzymać w granicach kocyka, bo pokrzywa czyha (a
mrówki i tak włażą na kocyk). Poza tym można wstać z kocyka i przedrzeć się nad staw, z którego
jaskółki w locie chwytają wodę (zapewne do remontu gniazd). A przy wodzie
koń spragniony tych roślin, które już u siebie wyjadł (mniszek, koniczyna).
Wpis ten bierze udział w projekcie blogowym "Chatki na sowich nóżkach":
Założenie tam jest takie, żeby czytać w lesie. Ale można z dużym prawdopodobieństwem zaryzykować stwierdzenie, że teren, na którym spędziliśmy nasz czas, na pewno był kiedyś porośnięty wspaniałym lasem niżowym a la Puszcza Białowieska. Chyba nas z projektu nie wyrzucą.
*Zbiorowisko ruderalne - teren porośnięty przez rośliny, które na nim wcześniej nie występowały, a zostały przypadkowo wprowadzone przez człowieka, który na tym terenie zakładał jakieś swoje przedsięwzięcie - w tym wypadku tor wyścigowy i tereny rekreacyjne, a miejsce, w którym rozścieliliśmy kocyk leży jakby na zapleczu, na obrzeżach, poza reprezentacyjnymi obszarami. Na
zbiorowiskach ruderalnych rosną rośliny łatwo rozsiewające się, plenne, o małych wymaganiach. Nie muszę dodawać, że rosną w całkowitym chaosie, często o charakterze "dżunglowym", czasem ktoś je skosi (ale raczej przypadkiem). Ogólnie rzecz biorąc: przyrodniczy bałagan i śmietnik, dla zielarzy - raj:)