Wiecie już, co ostatnio jemy i gdzie wędrujemy. Teraz pora na to, co czytamy, a właściwie czytam ja. Zwykle pisuję tu o własnych książeczkach, ale tym razem jest inaczej. Dziś opowiem Wam o szaleńcach.
Podobno tylko biała odmiana człowieka ma w sobie tak mocny instynkt/gen(?) zdobywcy i poszukiwacza, że próżno go szukać wśród Afrykanów czy Indian. Jakoś czarnoskórzy nie skolonizowali Europy, Indianie nie zdominowali biednych Brytyjczyków, a Aborygeni nie stali się potęgą morską. Jedynie Mongołowie zapuszczali się w średniowieczu do Europy, ale ta ich wielka żądza zdobywania jakoś z biegiem wieków zmalała. To biali w dziejach ludzkości zwykle przybywali, zdobywali, niszczyli, łupili, tłamsili i zarażali chorobami. Aż wreszcie już im nic prawie nie zostało do zdobycia na naszej niewielkiej planecie.
Wtedy zwrócili uwagę na Antarktydę i to był, w ich mniemaniu, strzał w dziesiątkę! Nie trzeba tu było walczyć z dzikimi plemionami, bronić się przed drapieżnikami czy tropikalnymi chorobami. Ale wyzwania i tak były, i to niemałe. Zaraz też objawili się śmiałkowie, którzy nie zawahali się walczyć z mrozem, śniegiem i lodem po to, aby dotrzeć do celu w sercu lodowej pustyni. Najpierw zapewne chodziło o eksterminację ssaków morskich, o te wszystkie fiszbiny, trany, olbroty i ambry, o mięsie i kościach nie wspominając, człowiekowi przyda się wszystko. Osobną grupę stanowili śmiałkowie, których kusiła przygoda, chęć wykazania się męstwem, zakosztowania ryzyka, sprawdzenia, czego potrafią dokonać w ekstremalnych warunkach. No i oczywiście romantyczna sława bohatera i zarobienie na tej sławie pieniędzy. Do tej grupy należał sir Ernest Shackelton i jemu podobni mężczyźni, których wybrał do załogi statku Endurance. Mieli zamiar przebyć Biały Ląd w poprzek (bo biegun już był zdobyty, a okoliczności zdobycia dramatyczne - wszak jedna z ekip pod dowództwem Scotta poniosła śmierć). Shackelton miał już pewne doświadczenie w wyprawach polarnych i można by podejrzewać, że kompetencji w planowaniu wyprawy mu nie zabraknie.
I teraz odsyłam Was, Drodzy czytelnicy, do lektury. Musicie sami sobie wyrobić zdanie na temat Shackeltona. Pozornie tylko wydaje się to łatwe, gdy się już pozna ze szczegółami całą historie wyprawy.
Kiedy Shackelton powinien był zawrócić? Przecież widział wyraźnie, jak statek z coraz to większym trudem pokonuje pak lodowy. Czy naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, co będzie, gdy statek utkwi w lodzie, jak w kleszczach, na nie wiadomo, jak długo, z dala od jakiegokolwiek kontaktu z resztą ludzkości? Czy jego załoga zdawała sobie sprawę z ryzyka? Jak się czuli pasażerowie statku, gdy został zmiażdżony przez lód? A to przecież był dopiero początek, gdyż dotarcie do stałego lądu okazało się wyczynem, którego nie sposób porównać z czymkolwiek innym. Na dodatek ten stały ląd (Wyspa Słoniowa) dzielił od siedzib ludzkich ocean (bagatela - 1300 km w linii prostej) oraz kawał drogi na piechotę po terytorium Południowej Georgii, której wnętrze pozostawało całkowicie białą plamą na mapie.
W tym całym szaleństwie sir Ernest pozostał wrażliwy na potrzeby ludzi, których wystawił na niebezpieczeństwo. W miarę możliwości dbał o komfort i nastroje ludzi w najbardziej niesprzyjających warunkach, jednocześnie wyciskając z nich maksimum wysiłku i pracy. Czuł się za nich odpowiedzialny i ryzykował życiem (nie tylko swoim) dążąc do uratowania wszystkich.
Chciałabym dowiedzieć się więcej o rodzicach Shackeltona. Jak dom rodzinny wpłynął na jego decyzje życiowe? Patrzę na moich synów i zastanawiam się, kogo właściwie wychowam? W którym momencie chęć zdobycia, poznania i osiągnięcia swoich celów przesłoni im rozsądek? Wszak nie brak również współcześnie himalaistów czy nurków głębinowych, którzy w imię osiągnięcia celu giną w straszliwych okolicznościach.
Tak czy siak pan Shackelton i jego kompani dostarczyli mi emocjonującej rozrywki przy czytaniu. Gdyby nie przymierzyli się zbiorowo do samobójstwa wśród lodów ta pasjonująca lektura by nie powstała. Doskonale o tym wiedzieli.
Chciałoby się o tej książce powiedzieć "męska lektura", ale napisała ją kobieta i mi jako kobiecie czyta się ją wspaniale. No i ta cała niejednoznaczność głównego bohatera i trudność jego oceny, gdyż był w swym postępowaniu tak pełen sprzeczności, że niełatwo ogarnąć jego osobowość. Męczę się z tym trochę, ale o to przecież chodzi w dobrej lekturze, aby wszystko nie było podane na tacy. Ostateczną ocenę postępowania bohaterów zostawia autorka czytelnikowi i to jest bardzo dobre!
Wielkim atutem książki są wspaniałe fotografie z wyprawy w dużym wyborze. Nasze dzieci nie czytały książki, ale zdjęcia zainteresowały wszystkich i były pretekstem do dokładnego wypytania mnie o tekst. Trochę zdjęć, a nawet fragmenty filmów można zobaczyć m.in. tu:
Domyślam się, że nie czytałoby się książki tak dobrze, gdyby nie wspaniałe tłumaczenie pana Adriana Tomczyka, który jednak skąpi czytelnikowi nieobeznanemu z morzem przypisów. Chciałoby się dowiedzieć już na początku, co to jest pak lodowy, która to nazwa przewija się przez cała lekturę. Pół biedy z pakiem, którego definicję dośpiewałam sobie z kontekstu (pominąwszy wyzwanie: "lód bardziej przypomina serak niż pak lodowy"), ale są fragmenty, które wymagają objaśnień wszystkim nie-żeglarzom ("Zrefowany grotżagiel został już podniesiony - pisał Worsley - i pomimo niewielkich rozmiarów zrefowanych kliwra i apsla postawienie ich wymagało anielskiej cierpliwości"). Za to z przypisów dowiadujemy się, że szpagat to sznurek:)
Jest to dobra lektura covidowa. Pozwala na całkowite oderwanie się od rzeczywistości. Przynajmniej człowiek przestaje obsesyjnie zastanawiać się, czy dziecko ma normalną infekcję dróg oddechowych, czy Sami-Wiecie-Jaką i kiedy objawy pojawią się u reszty rodziny.