Miło pobyć w lesie poza miastem. Smogu nie ma. Dzięcioł stuka. Zimno, cicho. Przynieśliśmy niewielkie, świeżozielone trawki i listki dla chomika, kwiatostany leszczyny na napar i... surowiec do szczotkowania zębów.
Mam tu na myśli gałązki świerka i sosny zebrane z dna lasu, ale jeszcze wciąż żywe i pachnące żywicą.
Najpierw zostały umyte, a potem odcięte nożyczkami od gałązki.
Następnie drobniutko posiekane, prawie na proszek (myślę cichcem, że można by ten stan osiągnąć młynkiem elektrycznym w jedną minutę, ale pozwoliliśmy Ojcu delektować się krojeniem z użyciem narzędzia, które sam był stworzył ze starej piły tarczowej).
Zielony proszek wsypujemy na talerzyk i zanosimy do łazienki.
Moczymy szczotkę do zębów w wodzie, a potem w proszku świerkowym albo proszku sosnowym.
Dla większego wyboru i efektu szorującego powstał jeszcze proszek z suszonego rumianku oraz opcja igliwie+świeży imbir (dla twardzieli, bo piekąca).
Nie wiem jaka jest skuteczność tej "pasty do zębów", ale w ustach pozostaje miły smak (było niewiele żywicy, która jest gorzka). Jakbym zjadła kawałek lasu, w którym spacerowaliśmy.
Obecnie wszystkie proszki wyschły i wymieszane dalej tkwią w łazience używane z doskoku. Płukanie zębów po szorowaniu musi być pilniejsze niż po zwykłej paście, nawet tej bez fluoru:)
P.S. Byłabym zapomniała o źródle, a warto zobaczyć, jak prymitywny technolog na śniegu majstruje sobie jeszcze do tego szczoteczkę zębową:
Primitive Technology: Toothbrush and Paste, New primitive technology
Zapachniało survivalem ;)
OdpowiedzUsuńU nas czasem tak pachnie, bo lubimy:)
UsuńTen wpis odmienił moje życie!
OdpowiedzUsuń