niedziela, 22 grudnia 2019

Jak podzielić pierniki?

Święta za pasem. Należymy do szczęściarzy, którym najwspanialszy piernik upiecze Babcia. Ale nie wytrzymaliśmy i jeszcze przed Świętami kupiliśmy  pierniczki "Katarzynki" w czekoladzie. W opakowaniu było ich sześć. Ale jak je podzielić, skoro jest nas pięcioro (kot nie lubi)?

Na opakowaniu widnieje informacja, że pierniczki są wegańskie. bez oleju palmowego również.  No,no!


Zapytałam Młodzież i Ojca Rodu. Opcji było wiele. Zanotowałam je sumiennie:

- Każdy dostaje po jednym pierniku, a ostatni pierniczek trzeba podzielić na 3 części i dać dzieciom. 
- Wskazane by było dać Najstarszej Córce cały nadprogramowy pierniczek, bo nastolatki potrzebują więcej węglowodanów, intensywnie pracują umysłowo przy nauce, zużywają dużo energii przy czynnościach domowych, np. sprzątaniu kociej kuwety...
- Każdy z pierniczków przekroić na pół. Otrzymamy 12 kawałków pierniczków. Każdy dostaje... po dwie połówki. Oj, zostały jeszcze dwie. Dla kogo? To pytanie pozostało bez odpowiedzi.
- Ostatni pierniczek powinien w całości zjeść Ojciec Rodu, który poświęci się w ten sposób, aby pozostali członkowie rodziny nie narażali się na spożycie nadmiaru cukrów, tak przecież niezdrowych.
- Jacek-przedszkolak myślał i myślał patrząc na pierniczki i macając je paluszkami. Wreszcie zeznał: "Nie wiem" i oddalił się w kierunku gry komputerowej, która nie stawiała przed nim aż takich wyzwań.

Ostateczna wersja była taka, że nadprogramowy piernik podzieliliśmy na 5 kawałeczków i każdy zjadł jeszcze po takim małym skrawku.


Następnie przybyły do nas pierniki, których było 7 w opakowaniu i tu cichcem rodzice spożyli po dwa, nie przyznając się dziatwie, że w ogóle była możliwa jakaś inna opcja. Z dietetycznego punktu widzenia pierniki te były katastrofą, gdyż polano je lukrem.




Z wigilii klasowej Jurek przyniósł pierniki upieczone przez swoją cudowną Panią Wychowawczynię, a ozdobione samodzielnie pisakami lukrowymi. Chcieliśmy je podzielić wagowo i dokonaliśmy zbiorowo ważenia pierniczków i ustalenia średniej wagi, ale trzeba by je bardzo rozdrobnić. W związku z tym właściciel samodzielnie podzielił pierniki oddając rodzinie anioła, a sam pożerając resztę. Obyło się bez sporów.

 
 

I ostatnie przedświąteczne pierniki "Katarzynki" - bez czekolady, bez lukru, najsłuszniejsze dietetycznie, bogate w przyprawy. Podzieliliśmy je, tak jak pierwsze.
 

Warto dodać, że firma "Kopernik" z Torunia na swojej stronie internetowej deklaruje chęć rezygnacji z jaj z chowu klatkowego do 2025 roku. Dlatego zalewowi zagranicznych pierników na polskim rynku mówimy NIE. Podobnie, jak piernikom polanym lukrem, które firma "Kopernik" niestety produkuje. Cóż, nie trzeba ich kupować i tyle.

 W obliczu Świąt nie udaje nam się za bardzo unikanie słodyczy. Wszelako piernik należy do najzdrowszych słodkości świątecznych. Zwróćcie uwagę na korzenne przyprawy. Nie warto zapominać o nich przez pozostałą część roku. Mądre lektury podają, że cynamon, zwłaszcza ten z Cejlonu, jest bogaty w przeciwutleniacze i wspiera funkcjonowanie flory jelitowej, a przy tym korzystnie wpływa na funkcjonowanie układu sercowo-naczyniowego. Ten niecejloński zawiera kumarynę, która działa toksycznie na wątrobę, gdy jemy go dużo, a zatem lepiej celować w cejloński. 
Goździki mają działanie przeciwzapalne, antyseptyczne, rozgrzewające i znieczulające, o czym warto pamiętać przy stanach zapalnych w jamie ustnej. Goździka trzeba rozgryźć i trzymać jak najdłużej w okolicy ropnia, afty i innych podobnych atrakcji, zwłaszcza, jeśli trafią nam się one, gdy lekarz właśnie świętuje. Ponadto goździki zmniejszają oddawanie gazów, co jest cenną kwestią przy dużym spotkaniu rodzinnym.
Pieprz czarny ułatwia trawienie, pobudza apetyt i rozgrzewa. Od niego pochodzi nazwa piernika, który ma byc "pierny", a wiec pieprzny, pikantny.
Nie lubię anyżu i jak się czegoś nie lubi, to się do swojego piernika tego nie wrzuca, ale trzeba przyznać, że przyprawa ta ma walory wspomagające trawienie. Jeśli nie do piernika, to może zechcecie zmieszać anyż z majerankiem i zaparzyć, je jak herbatkę, co jest nieoczekiwanie smaczne i podobno działające zbawiennie, choć wiatropędnie,  na przewód pokarmowy, zwłaszcza obciążony nadmiarem tłuszczów.
Do piernika sypnęłabym jeszcze szczyptę imbiru mielonego. Co prawda to nie to samo, co świeży, ale ma walory przeciwzapalne, podobnie, jak kardamon.
Nie zapomnijcie o śliwce wędzonej w swoim pierniku, gdyż to właśnie ona ułatwi Waszym jelitom pozbycie się tego, co zjedliście w nadmiarze. A poza tym doda piernikowi staropolskiego smaku, którego sklepowe pseudofrykasy nie mają.

Z młodzieńczych ust padły jeszcze pytania, o to, jak rośnie pieprz czy inny kardamon: czy na krzaku, czy na drzewie i jak to w ogóle wygląda? W świąteczne popołudnie można sobie usiąść z dziećmi przed ekranem odrywając je od jedzenia/grania w grę komputerową/oglądania durnego filmu i wyguglować trochę obrazków pieprzu, cynamonu, kardamonu. Ładne są te rośliny, aż chciałoby się je wyhodować na parapecie. Kto wie...

Post ten zgłaszam w ostatniej chwili do wspaniałego projektu międzyblogowego Bajdocji: "Matematyka na święta" 5



 A tutaj linki do innych uczestników projektu.


Wesołych Świąt!!!

 

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Eko-Mikołaj

No jasne, że zero waste jest fajne. Unikamy plastiku i opakowań. Słodyczy też unikamy. No wszystkiego. W ogóle fakt, że mamy troje dzieci jest bardzo nieekologiczny. A tu Mikołajki za pasem. 

"Mamo, chciałbym drewnianą szczoteczkę do zębów" - powiedział Jurek.
"A ja gąbkę roślinną, nie plastykową" - zażyczyła sobie Hania.
No to postawiłam na tego rodzaju mikołajkowe prezenty. Opakowane ekologicznie i z wymową eko-, bio-. Ale temat prosty do okiełznania nie jest.

Kupiłam gąbkę Konjac, która jest boleśnie droższa niż ta plastikowa, która się rozłoży za 400 lat, a wcześniej będzie dryfować w oceanie trując żółwie morskie.
Kupiłam drewniane szczoteczki do zębów - jeszcze nie wiem, jak się sprawdzą w samym szorowaniu, ale już wiem, że pewnie suszyć je trzeba będzie jakoś mocniej niż te plastikowe i zastanawiam się, ile czasu wytrzymają bez porastania pleśnią.
Kupiłam też szczoteczkę w całości zrobioną z plastiku pochodzącego z recyklingu. Na razie nie wiem, jak wygląda, bo jest zapakowana w materiał papieropochodny, jak wytłoczki do jaj.
W kwestii kosmetyków zauważam, że dużo przegapiłam. Pojawiło się sporo takich, które składają się np. w 92 czy nawet w 96% "z naturalnych składników", choć traktuję ten zwrot raczej podejrzliwie. Są i takie zapakowane w plastik w 100% pochodzący z recyklingu. Szklanych butelek na szampony już nie ma. Wymarły.
Za to są środki czyszczące na bazie sody, kwasku cytrynowego czy innego mydła szarego. Można by posprzątać na Święta ekologicznie, tylko dlaczego są one takie drogie? No i zapakowane hojnie w plastik. Dobrze, że już opanowałam własną produkcję.

Cukier niezdrowy, więc postawmy na zdrowe słodycze. Kupiłam masło orzechowe i miód. Najzdrowsze (i najmniej smaczne) są te masła z których odjęto cukier i sól oraz inne dodatki. Natomiast bardzo podoba mi się pomysł na dodanie do miodu czegoś, np. pyłku, czarnych jagód, malin, cynamonu i bardzo jestem ciekawa, jak to będzie smakować. Stresują mnie tylko wieści, że mam w ręku produkt, który jest "mieszaniną miodów z UE i spoza UE". Czy to-to się scukrzy normalnie, czy będzie odwiecznie płynne? Wydaje się, że niektórzy "producenci" miodu zakładają na wstępie, że żadnego scukrzenia nie będzie, bo pakują miód w plastikową tubkę z małym otworkiem do wyciskania. No, ale w takim razie to nie miód.
Za to trafiłam na galaretkę truskawkową bez cukru firmy Celiko i bardzo jestem ciekawa, jaka będzie.

Wiadomo, że trzeba jeść lokalnie, ale można na Mikołajka zaszaleć, więc pomyślałam o owocu tropikalnym, który byłby jeszcze bio-. Ale jak jest bio-, to już eko- być nie może, bo zaraz pakują go w plastikowy woreczek.
Powala wszechobecność śliwek kalifornijskich rodem z Chile, a za to normalnych - wędzonych, do bigosu się nadających - nie ma. No nie ma. Powiedzcie mi, gdzie we Wrocławiu są?

W kwestii prezentów mikołajkowych można też postawić na przeżycia. Zaproponowałam Młodym, żebyśmy w ramach prezentu mikołajowego zobaczyli  "Czarnoksiężnika z krainy Oz" w naszym muzycznym teatrze Capitol, ale nie przeszło, bo jedno dziecko chciałoby do zoo, a drugie na jazdę konną i się rozmijamy z upodobaniami do przeżyć. Zapewne jednak nie we wszystkich rodzinach tak jest i warto o tym pomyśleć.

Książki są idealnym prezentem. Ale mało kupujemy, bo bibliotek u nas dużo. Dla dorosłych i starszych dzieci proponuję książkę o plastikach:



Dobra na prezent dla każdego, a zwłaszcza dla tych, u których dostrzegamy rys nadmiernego śmiecenia, oraz tych, którzy chcieliby być aktywistami, ale nie wiedzą jak, brak im inwencji i śmiałości. Wszelako dane o obecności plastików we wszystkim i jego astronomicznych ilościach duszących naszą biedną planetę robią ogromnie przygnębiające wrażenie.

Przeczytałam jeszcze książkę amerykańskiej prekursorki zero waste:

 Znalezione obrazy dla zapytania pokochaj swój dom bea johnson

Dla nas niektóre z tych rad mogą się wydać trochę śmieszne, np. Autorka zaleca, żeby zawsze, kiedy to tylko możliwe próbować suszyć pranie poza suszarką, np. na rozwieszonych sznurkach. Jako żywo nigdy nie suszyłam inaczej. Albo podpowiedź, że warto sobie zainstalować w szafce obrotowy mechanizm, który ułatwi nam organizację wnętrza szafki i szybkie znalezienie w niej potrzebnych rzeczy. Chyba nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo przepastne są szafki z jedzeniem w USA. I jeszcze - przecież ten mechanizm też kupujemy jakoś tam opakowany i też może się on stać potencjalnym śmieciem. Tego autorka już nie widzi. Ale jakoś jej się to udaje, żeby montować 1 słoik ze śmieciami w ciągu roku. I jest to godne podziwu.

Na koniec przyszło mi przyznać się najmłodszemu dziecku, że prezenty mikołajowe dają rodzice. No bo, co tu ściemniać i kłamać? Zniosło to spokojnie. Przeczytałam, przypadkowo zupełnie, o biskupie Miry, prawdziwym św. Mikołaju, któremu możliwe, że dorobiono sporą część życiorysu. Znalazłam to w dobrze napisanej i podbudowanej bogatą porcją literatury źródłowej książce Kamila Janickiego. Warto sobie ją sprawić w prezencie (lub wypożyczyć w bibliotece). Książka jest napisana pięknym językiem, a narrację poprowadzono intrygująco. Niejedna książka przygodowa czy kryminał nie dorasta jej do pięt, a jest to przecież kawał naszej polskiej historii.

Z dziecinnych książek w temacie proponuję książkę Nikoli Kucharskiej "Zwierzęta, które zniknęły", którą można polecić dla dzieci w bardzo różnym wieku: młodsze znajdą piękne, rozmaite, pomysłowe ilustracje, starsze - lekkostrawną, a bogatą porcję wiedzy. Sporo treści poświęcono gatunkom, które są obecnie na skraju wymarcia oraz tym, które już skutecznie skasowaliśmy zupełnie niedawno. Sprawdza się zajrzenie do internetu i obejrzenie, jak naprawdę wyglądały te zwierzęta na zdjęciach.

Nastolatkom proponuję w ciemno wszystkie książki Geralda Durella, założyciela zoo i fundacji na Jersey, których celem było i jest do dziś ratowanie zagrożonych wyginięciem gatunków poprzez rozmnażanie ich w niewoli.  Nie bez przesady można zaliczyć Durella do prekursorów tego pomysłu. Zapewne jest to też zasługa udanego tłumaczenia, ale książki te są pełne humoru i przezabawne. Nie sposób się od nich oderwać. Można wybrać te o dzieciństwie Autora na wyspie Korfu, albo i te traktujące o jego wyprawach w różne zakątki świata w celu chwytania zwierząt czy też te opowiadające o prowadzeniu zoo. Polecam na OLX - w sam raz na prezent EKO.




czwartek, 21 listopada 2019

Jesienne obserwacje w parku i w kuchni

Listopad jest ciepły i sprzyjający spacerom, a park mamy w okolicy duży i dość zdziczały, co dodaje mu uroku. O ile macie podobne realia nie zaniedbujcie rodzinnych spacerów, bo są okazją nie tylko do zacieśniania więzi rodzinnych, ale również do ciekawych obserwacji przyrodniczych.



Dla nas najciekawsze są wiewiórki. Są oswojone i rozpuszczone, bo pewnie wszyscy je tu karmią. My mieliśmy orzechy włoskie, świeżo łuskane w dużej dawce. I ta dawka okazała się słuszna, bo dzieci zjadły prawie tyle samo orzechów, co oddały zwierzętom, ale orzechy są zdrowe, wiec się cieszę.
Wiewiórki u nas są na tyle swobodne, że biorą orzeszka z ręki. Kiedyś jedna wiewiórka wspięła się po moich spodniach do tabliczki z orzechami, którą miałam w dłoni i cierpliwie poczekała zwisając mi z ubrania, aż wydłubię z czekolady orzecha laskowego. 
Niektóre orzechy są zjadane na miejscu, a inne zanoszone w siną dal w celu schowania. Inne są ukrywane w pobliżu, pod stertą liści:)



Już wiemy, że w tych realiach gawrony, kawki i wrony siwe przeczesujące, liść po liściu, cały park mają spore szanse na znalezienie orzecha. Z resztą gawrony są tu piękne, z tęczowym połyskiem na piórach i dość duże. Może to te syberyjskie? Są dość płochliwe i pozwalają się wyprzedzić wronom siwym w wyścigu po orzeszki. Czy wiedzieliście, że gawron może jednorazowo napchać sobie do gardła kilka orzechów, które wypluwa w ustronnym miejscu, żeby je zjeść w spokoju.
Warto też zwrócić uwagę na krótkie piórka wokół dzioba gawrona, taką cechę charakterystyczną, której u wrony czy kruka nie ma.
 


Mieliśmy też okazję zobaczyć wronę w akcji, gdy dobierała się do orzecha: po prostu spuściła go z większej wysokości, aby pękł, a gdy już to się stało, świetnie poradziła sobie dziobem. Warto dodać, że przez Polskę przebiega granica występowania wrony siwej i czarnej (czarnowrona), które mogą się również ze sobą krzyżować. Możliwe zatem, że widujemy również wrony czarne, ale nieuważne oko łatwo myli je z gawronami (wszelako pamiętamy o piórkach przy dziobie gawrona i nieco innej, smuklejszej sylwetce wrony)
Na szarym końcu wśród amatorów orzechów są kawki - u nas nieliczne i obawiające się większych konkurentów.

Wieczorami widujemy liczne stada gawronów lecących wspólnie na noclegowisko z głośnym krakaniem. Podobno stada tych ptaków mogą być wymieszane z kawkami (a może i wronami?). Musimy jeszcze sprawdzić, czy są w miarę punktualne, patrząc na zegar w momencie przelotu stada. 

Za to na parapecie mamy, jak co roku, Rocky TV, czyli telewizję dla kota. Sikory dostają codziennie garść słonecznika, a kot z za szyby ogląda je na naszym parapecie. W tym roku jest sporo bogatek i para sikor modrych - przepięknych, delikatnych, ruchliwych ptaszków, którym Jurek robi z zapamiętaniem zdjęcia i filmiki swoim aparatem, trochę tylko przepychając się z kotem przy "ekranie telewizora", czyli kuchennym oknie.



Sroki zaglądają do nas szybko i krótko, jedynie, gdy na parapecie pojawiają się skrawki skóry z kurczaka, którą nasz kocur gardzi.

Gołębie przybywają coraz to tłumniej, a sikory się ich boją. Wolimy sikory, ale przecież nie wywiesimy tabliczki: "Gołębie zapraszamy w drugiej kolejności"




Wróbli mało i rzadko nas odwiedzają. Na razie nawet nie wiemy, czy mamy u nas i mazurki.

Widziałam już na patrolu mewę śmieszkę, w szacie zimowej (główka samca jest biała, a nie czarna, jak latem).

Jesienią i zimą gdy nie ma liści na drzewach, a wiele ptaków poszukuje intensywnie czegoś do jedzenia, łatwiej je obserwować, czego Wam serdecznie, Drodzy Czytelnicy, życzę.



wtorek, 12 listopada 2019

Film przyrodniczy

 Zaczęliśmy z dziećmi oglądać piękny i ciekawy serial przyrodniczy. Narracja sir Davida Attenborough, czyta Krystyna Czubówna, produkcja brytyjsko-amerykańska. 


Znalezione obrazy dla zapytania our planet

Spieszcie się i oglądajcie ze swoją Dziatwą zanim serial zniknie w odmętach internetu. Różni się od znanych nam wcześniej filmów Davida tym, że spory nacisk kładzie na kwestie zagrożenia przyrody, nie rezygnując przy tym z jak zwykle cudownych, przepięknych ujęć i wspaniałej narracji.  Jest to produkcja tegoroczna. Oto link:

Nasza Planeta


wtorek, 29 października 2019

Geometria kasztanowa/orzechowa

Trochę spóźniony ten post zważywszy, że świeże kasztanki przeszły już do historii. Wszelako układanie figur płaskich można uskutecznić z użyciem orzechów włoskich lub laskowych, w które warto się na zimę zaopatrzyć (ze względów żywieniowych głównie, ale któż nam zabroni używać ich do matmy, prawda?)

Gdy gorączki jesienne zelżeją, a w dalszym ciągu siedzi się w domu - układamy:

a/ figury płaskie, jako to: trójkąt, trapez, prostokąt, romb, kwadrat (ta sama ilość kasztanków nie zawsze się sprawdzi, bo są mniejsze i większe), koło. Ładnie wychodzi koło, gdy zmontujemy je z użyciem miski.







b/ własne kompozycje artystyczne - abstrakcyjne



c/ "ciągi" - rosnąco - w każdym szeregu o jeden więcej, dopóki nie osiągniemy dziesięciu.

d/ literki



Następnie należy kasztanki odłożyć na bok w celach dekoracyjnych (lub zrobić z nich mydło), zaś orzechy rozłupać i zmielić. Krótkie mielenie daje nam posypkę do gotowanego kalafiora (zamiast tartej bułeczki), zaś długie - opcję pasty, która zasilona odrobiną miodu i szczyptą soli kamiennej nadaje się świetnie do smarowania pieczywa.



Miłej, zdrowej jesieni!

sobota, 12 października 2019

Niespodzianki z parapetu

Jak wiadomo mieszkaniowe hodowle roślinne to możliwość łatwych i ciekawych obserwacji dla Młodych. Pochwalę się tym, co obserwujemy u nas, może i Wy, Drodzy Czytelnicy, zdecydujecie się na podobne hodowle, bogatsi o nasze spostrzeżenia.




Nie zniechęcajcie się porą roku. Na parapecie zawsze jest wystarczająco ciepło i jasno, żeby coś ciekawego wyrosło, nawet zimą. Wystarczy tylko naczynie, gleba i nasiona, szczepka, sadzonka...

Do tej pory wyobrażałam sobie, że fasola jest rośliną jednoroczną, jeśli nie wręcz jednosezonową. Fasola z ogródka po oskubaniu ze strączków nadaje się jesienią wyłącznie na kompost. U nas na parapecie jest inaczej. J. dostał od matki chrzestnej zagraniczną (duńską? skandynawską jakąś?) zabaweczkę - puszkę z drewnopodobnym podłożem i załączonym do niej ziarenkiem fasoli. "Wygrawerowano" na niej serduszko. Fasolę dostaliśmy w lutym, ale dopiero z końcem ubiegłego sierpnia J. zdecydował, że będzie ją podlewał i hodował. Fasolka wykiełkowała, urosła, przerzuciliśmy ją do prawdziwej doniczki i prawdziwej gleby i tak sobie stała na naszym parapecie przez całą jesień, zimę, wiosnę i lato zasobna w 2 do 4 liści - stare odpadały, rozwijały się nowe, momentami wyglądała nieciekawie, ale nie można jej było skasować, bo J. zabraniał.
Wreszcie tego lata fasola zakwitła na różowo!



Wyjechaliśmy na wakacje zostawiając ją na parapecie, a po powrocie zastaliśmy strączek.


 Dziadek i Babcia, którzy przybyli, aby pilnować kota i podlewać kwiatki - wyparli się udziału w zapyleniu. Z resztą strączek jest tak płaski, że chyba nie ma w nim ziarenka. Wszelako fasola nabrała wigoru i wypuściła dodatkowy pęd. Po roku uprawy zaczynamy podejrzewać, że może ona chce się po czymś piąć? Czekamy na nowe rozdziały fasolowej historii, bo to chyba jeszcze nie koniec.



Z innych ciekawostek: przez całe lato hodowaliśmy pomidory koktajlowe na parapecie. Były słodkie i smaczne, tylko małe i w ilościach mikrych. Można było obserwować cały ich wzrost, kwitnienie, owocowanie (trochę pomagaliśmy pędzelkiem, bo nie wierzyłam, że zapylacze dotrą na 2. piętro, ale niesłusznie, bo docierały). Wreszcie w finale zobaczyliśmy jak wygląda pomidor na wymarciu, któremu brak składników mineralnych w glebie. Bo ileż może ich się zmieścić w doniczce (gęsto obsadzonej, dodajmy)?





Na innych roślinach balkonowych (bazylii, kocimiętce, koprze) mogliśmy obserwować zmasowany atak mszyc. Cóż, jest to ciekawe, ale udaremnia konsumpcję (zwłaszcza, gdy się jest zwolennikiem wegetarianizmu:) Majeranek ocalał (czyżby mszyce go nie lubiły?), zakwitł nawet, a teraz zamieszkał we wnętrzu - mam nadzieję, że będzie z nami przez całą zimę.




Ponadto dziecko zdecydowało, że zahoduje glony na parapecie. Jakoś to znoszę, ale tęsknie wypatruję dnia, w którym Latorośl zaniecha tej uprawy.

Nośnikiem glonów jest kamień z jeziora.


Poza tym dziecko postanowiło sprawdzić, jak granatowy barwnik przeniknie do rośliny z wody, którą ta spija. Roślina stoi już drugi tydzień w mieszaninie wody z granatowym atramentem i ani na jotę nie zmieniła koloru, nawet na bladoniebieski. Jakie wnioski? Trzykrotka umie sobie z roztworu wyizolować wodę, a ominąć atramentowe cząsteczki? Doprawdy mam problem z wyjaśnieniem tego zjawiska. Korzenia na razie nie wypuszcza - może atrament hamuje tę możliwość? Pożyjemy, zobaczymy.



Rozmnażamy też żyworódkę pierzastą, co jest łatwe i miłe. Mikre roślinki strącone z krawędzi dużego liścia niemal od razu zajęły się wypuszczaniem korzeni, a niektóre już je właściwie miały. Ciekawa obserwacja: te roślinki, które miały pecha i nie upadły na glebę korzeniem do dołu, tylko bokiem, wypuściły z tegoż boku długi korzonek zakotwiczający i pijacy wodę i potrafiły się z jego pomocą obrócić do właściwej pozycji doganiając we wzroście szczęściarzy, którzy upadli na podłoże "właściwie". Te, które padły korzeniem ku górze - leżą smętnie i poddają się doborowi naturalnemu. Przypadkowo trafia nam się jeszcze inna możliwość obserwacji. Jedna z doniczek jest wypełniona podłożem kwaśnym, odpowiednim dla rośliny owadożernej (którą uśmierciliśmy nieopatrznie), a druga uniwersalną glebą z kwiaciarni. Na razie żyworódki w obu rosną równie szybko.


Tamaryndowiec, który zjedliśmy zimą, jako prezent świąteczny, wygląda ładnie. Ze wszystkich nasion, które wzeszły przetrwały i rozwijają się dwa drzewka. Jeszcze nie wiem, co z nimi poczniemy. Na razie ciekawi nas, czy zrzucą liście na zimę. Ciekawie wygadają też wieczorem - na noc zwijają listki. Zjawisko to zwie się fachowo fotonastią i jest reakcją na zmniejszenie ilości światła docierającego do rośliny. Nasze krajowe, niektóre kwiaty też tak się zwijają na noc, np. nagietki.



Papirus wygląda źle, bo nasz kocur go lubi. Zdjęcia kompromitującego nie będzie. Na swoją kolej na wysianie czekają jeszcze inne cuda świata roślin... Oby tylko miejsca na parapecie wystarczyło.

A pod domem zasadziliśmy świerk, którego sadzonką obdarzono nas na wrocławskim leśnym festynie. Mamy nadzieję, że dzielnie przetrwa zimę.

środa, 18 września 2019

Elektryczna szczotka do zębów i jej znaczenie

Mieliśmy wcześniej szczoteczkę elektryczną, ale nie taką wypasioną, jak cudo, które dotarło do nas ostatnio. Używając jej, ciągle myślę o tym, że samozagłada ludzkości to kwestia czasu.

Nie wiem, jaka jest cena regularna tego czegoś, ale podobno niemała. Zatem nie ma co liczyć na to, że zwrócą się pieniądze, które wydalibyśmy na szczotki manualne. Ale szczotkuje fajnie, można sobie włączyć nawet kilka rodzajów elektrycznych wibracji i myć z rozmaitą prędkością i mocą. I to by mógł być koniec.
Ale nie jest.
Szczotka zapakowana jest w pudło tekturowe, osłonę styropianową, rozmaite tekturki i druciki dodatkowo mocujące liczne elementy dodatkowe w styropianie. Każdy dodatkowy element spowity jest w woreczek foliowy lub osłonkę foliowo-tekturową.
Do tego dołączono 6 różnych końcówek szczoteczek (chyba do wyboru dla jednego osobnika, bo tak są różne), pudełeczko na szczoteczki dla rodziny 4-osobowej (my 5-osobowi, więc ktoś będzie musiał trzymać swoją końcówkę gdzie indziej, o zgrozo), pudełeczko na szczotkę na wypadek wyjazdu poza dom w pojedynkę (a pozostali myją wtedy ręcznie? Koszmar!), dwie książeczki papierowe (w tym jedna rozmiaru tomiku poezji Leśmiana), płytkę CD oraz stojak na telefon z przyssawką mocującą całość do lustra. Okazuje się, że można sobie ściągnąć apkę, która kontroluje jak myjesz zęby, wykazuje, co wyszorowałeś lepiej, a co gorzej, mierzy czas i siłę nacisku i udziela wskazówek, co jeszcze można poprawić, a na końcu chwali szczotkującego, gdy sobie umył siekacze zgodnie z wytycznymi. Czy ktoś dorosły ma w ogóle na to czas?
Całość w reklamówce plastikowej oczywiście.
Ilość śmieci i dodatkowych, zagracających dom przedmiotów - przytłaczająca.  I jeszcze ta aplikacja, która tyle sensacji wzbudziła wśród młodzieży, ale brak im chęci do dalszych z nią szczotkowań! Może to i lepiej? Czy człowiek XXI wieku nie da rady umyć porządnie zębów bez pochwały z urządzenia elektronicznego? A może będzie potrzebował pochwały komputera również w innych sferach życia?
Bo bez tego nie da rady.
Tutaj film dla tych, którzy podejrzewają, że ten scenariusz się ziści. Życzę miłego oglądania (21 minut):



Zaś jeśli chodzi o szkołę, to niech nam przyświeca w tym roku myśl Marka Twaina: "Nigdy nie dopuściłem do tego, aby szkoła przeszkodziła mi w kształceniu się"


Oby do wakacji!


środa, 11 września 2019

Koncert na misach

"Koło śmietnika ktoś wyrzuca jakąś porcelanę" - powiedział nieuważnie nasz Ojciec i Mąż wracając z podwórka. Jak pies gończy pomknęłam na dół pchnięta słowem "porcelana", jak ostrogą. Idę, patrzę, a tam naczynia z Mirostowic - nieistniejącego już dziś zakładu, który produkował naprawdę piękne naczynia (porcelitowe). Rzuciłam się na nie, jak harpia i stałam się właścicielką mnóstwa prześlicznych misek, które Młodzież wykorzystała po swojemu.



Gdy już się wszystko pięknie umyło w zmywarce (są to naczynia zmywarkoodporne!) ustawiliśmy miski na stole i dalejże grać!

Każda misa ma inny dźwięk, bo i średnica inna, i grubość też zróżnicowana. Jeśli naczynie nie jest pęknięte - brzmi dźwięcznie, gdy uszkodzone - brzmi głucho.
Jako pałeczek używaliśmy bambusowych patyczków do sushi.

Gdy nalewamy wody do misy zmienia się wysokość dźwięku, który ta wydaje. W ten sposób można sprawić, że dwie misy o różnych średnicach wydają dźwięk o tej samej wysokości. Wcale nie jest łatwe ustalenie, że dźwięk jest ten sam. Pomaga zanucenie:)



Wczoraj, gdy piliśmy kakao grając w Rummikuba, J. zastanowił się głośno czy filiżanka z kakao wyda taki sam dźwięk, jak filiżanka z wodą. I co? I nic - graliśmy dalej, bo dociekliwość J. się w tym miejscu skończyła, ale może jeszcze do tego wrócimy...

Ponieważ misek było sporo ustawiliśmy je w kolejności od "instrumentu" o najniższym brzmieniu do takiego, który brzmiał bardzo "cieniutko". Niestety gamy nie udało nam się wygrać, bo nie starczyło nam samozaparcia, żeby cierpliwie dodawać i odlewać wodę, ale można by się było i o to pokusić.



Niech się schowają wszystkie tybetańskie misy i gongi razem z ich terapeutycznym wpływem na ciało i ducha! Mamy w Polsce misy mirostowickie, tylko jeszcze nie odkryte dla mas.

Kilka dni później, gdy przechodziłam obok śmietnika, znowu coś mnie tknęło na widok znajomych, czarnych worów. Było jeszcze trochę ładnych Mirostowic oraz prawdziwa porcelana z "Karoliny" w Jaworzynie Ślaskiej (4 filiżanki ze spodkami:), wykończona na złoto i delikatna, jak mgiełka. Oraz półmiski z Chodzieży.



Młodzież spokojnie znosi matkę mamroczącą pod nosem zachwyty, oglądającą talerzyki pod światło, wlewającą herbatę do kolejnych filiżanek porcelanowych i porcelitowych, i jęczącą nad egzemplarzem, który okazał się pęknięty.

Chcecie wiedzieć, gdzie jest nasz osiedlowy śmietnik? Nie powiem!!!




P.S. Warto zajrzeć na bardzo ciekawą stronę poświęconą nieistniejącym już zakładom mirostowickim:  https://mirostowice.pl/
oraz przeczytać, jakie są cechy prawdziwej porcelany na stronie jaworzyńskich Zakładów Porcelany Stołowej.



piątek, 6 września 2019

Leśne obrazki

Kto chodzi z dziećmi na spacery na łono natury wie, że z pustymi rękami z takiego spaceru wrócić nie można. Spróbowałam uszczuplić ilość przynoszonych do domu eksponatów, tłumacząc Dziatwie, że przecież najpiękniejsze obiekty można ułożyć w artystyczną całość i sfotografować. 

Nie udało mi się do końca, bo niektóre rzeczy zabrane do domu być MUSZĄ. Ale trochę żołędzi, kory, hub i listowia jednak zostało w lesie i to jest cenne z punktu widzenia lokatorów małego mieszkania.

Oto przykładowe kompozycje ze zbiorów spacerowych. Prawda, że ładnie  wyszły?










Może Wasze Dzieci też nabiorą ochoty na tworzenie Przyrodniczych Obrazów? Późne lato i jesień to najlepszy ku temu czas, bo nasion, traw, grzybów, owoców i czego tam jeszcze jest pod dostatkiem. Miłej Zabawy!

piątek, 30 sierpnia 2019

Botanika dotykowa

Znowu wędrowaliśmy z dziećmi po lesie i łące, a nawet po ogrodzie botanicznym. Zauważyłam, jak ważne i przyjemne jest dotykanie roślin.



One oczywiście pięknie wyglądają. Zwykle też pachną rozmaicie i słusznym jest chłonięcie ich wszystkimi zmysłami.

A gdyby tak postawić głównie na dotyk? Tak przecież poznają świat osoby niewidome. Spróbowaliśmy, choć jesteśmy takimi zapamiętałymi wzrokowcami, ciągle przypiętymi do monitorów, że często nie doceniamy przyjemności dotykowych, mimo że na to zasługują.

Najpierw wymyśliłam, że zrobimy roślinny zeszyt dotykowy, ale porzuciłam ten pomysł, bo trzeba by żmudnie suszyć liście o różnej fakturze, wklejać do zeszytu, opisywać.... W międzyczasie mięsiste liście na skutek suszenia zmieniałyby się w dotyku. Fajne, ale na szybko i wakacyjnie - trudne w praktycznej realizacji.

Prościej:
- macać rośliny ile wlezie palcami
- dać się pogłaskać po głowie nisko rosnącym gałęziom drzewa
- wtulić twarz w płatki
- zrobić sobie maseczkę owocową, albo choć z płatków owsianych

- pochodzić po trawie na bosaka i poleżeć na niej troszkę, a może nawet się poturlać

A najlepiej wszystkie te opcje  wdrożyć w życie w jednym dniu, co nam się udało.

Po prostu nie idźcie tylko na spacer do lasu, ogrodu czy parku. Wyjdźcie, żeby dotykać!

Przykłady "dotykowych roślin", które nam się trafiły:

Skrzypy wyglądają miękko, ale z racji zawartości krzemionki są szorstkie.

W kosówce można się schować, a ona przy okazji "przeczesze" fryzury (żywica została we włosach, nie pytajcie o wrażenia dotykowe z wyskubywania jej:)

Kolce w niespodziewanym miejscu
 
A oto tryskawiec sprężysty. Gdy dotkniemy takiego dojrzałego owocu wystrzeli nasiona z impetem. Dobrze jest mieć wtedy okulary (ochronne) na nosie.

Szorstkie liście słonecznika, to przeciwieństwo...
 
... zajęczych uszu. Od razu widać skąd ta nazwa, prawda?
  
Na jednej roślinie ostre kolce i aksamitna skórka owoców.
Amarantus (szarłat) jest nie tylko zdrowy i piękny, ale również miły w dotyku.
 
Dotykamy prehistorii - skamieniały pień drzewa
 
Oko powie, że to kuliste kształty, ale palce tego nie potwierdzą.

Za to korę drzewa można sobie macać bez ograniczeń.




Oby tylko nie trafić na barszcz Sosnowskiego!

P.S. Jeśli macie możliwość spróbujcie dotknąć mimozy. Efekt dotyku jest natychmiastowy i spektakularny, bo jej listki prawie od razu się składają i to na sporej powierzchni. Szkoda, że nie trafiliśmy na nią w ogrodzie botanicznym. Może turyści macali ją zanadto i nie zniosła tego?