poniedziałek, 28 listopada 2016

Naturalne, ekologiczne barwniki w mieszaninach przygotowanych przez dzieci

Ten ambitny tytuł tylko tak ładnie wygląda. Realia są prozaiczne i wymagające sprzątania. Zaczęło się niewinnie od pracy z gotowcem, który ma nam umożliwić wyhodowanie niebieskich kryształów. 




Po skończonej produkcji kryształów (których nawiasem mówiąc nie widać, a instrukcja mówi, że owszem, powinny już rosnąć) Jurkowi było za mało mieszania. "Mamo, daj mi coś jeszcze! Będę robił eksperymenty!"

Wystąpiłam z tradycyjnym zestawem: kwasek cytrynowy+soda oczyszczona. Mieszał na sucho, dolewał wody, pieniło się, występując z brzegów itd.

Potem dziecko zapragnęło kolorów.

Zwykle na tym etapie pozwalam na kolorowe roztwory z bibułki. Ale bibuły brakło, a poza tym barwi ona dłonie i blat stołu na jakiś czas, a blat mamy nowy...

Zaproponowałam kisiel barwy różowej.

Potem doszła kurkuma (żółty!).



Następnie kawa zbożowa instant i kakao (odcienie brązów).

Mleko krowie surowe (resztka), jako dawca bieli.

Ścinki surowego buraka czerwonego dały nam kolor różowy (byłam w trakcie przygotowywania warzywa do wyciśnięcia soku i Młodzi świsnęli mi obierki).

Nieopatrznie zapomniałam o czerwonej papryce w proszku, ale przecież też by mogła być.

Na końcu dostali mąkę ziemniaczaną i płynnie przeszli do rozrywek z cieczą nienewtonowską, co jest zwykle bardzo wciągające.



Naczynia:
- różnych rozmiarów przezroczyste pojemniki plastikowe, a potem, gdy ich brakło - szklane (w tym nasza jedyna krystalizatorka)
- plastikowa pipeta
- bagietka (też plastik)
- łyżeczki do herbaty
- talerzyki białe, porcelanowe
- strzykawka

Niezbędne dodatki:
- co najmniej 3 ścierki sporych gabarytów
- jakaś inna czynność w kuchni, która zajmie matkę i nie pozwoli jej na ciężkie westchnienia na widok umazanej podłogi, ubranek i (tak, niestety) ściany.

Czynności konieczne:
Ostrzec odpowiednio wcześnie przed definitywnym końcem zabawy, żeby się przyzwyczaili do myśli, że już ostatnie dzwony, żeby jeszcze coś wymieszać.

Nakazać Dziatwie dokładne posprzątanie wszystkiego, łącznie ze ścianą (tu bardzo się sprawdzają wilgotne chusteczki dla niemowląt lub wilgotny papier toaletowy). Poprawić to, co rozmazali, albo dręczyć tak długo, aż sprzątną dokładnie (zależnie od Waszych metod wychowawczych).

Wreszcie zmusić do przebrania się i przebrać tych, co sami jeszcze nie potrafią,  albo tylko mówią, że nie potrafią, bo im tak wygodnie.

Podać wreszcie ten sok wyciśnięty z buraków i jabłek.


PS. Oczywiście nie podejrzewam, że kurkuma jest rzeczywiście ekologiczna. Takiego znaczka żadne z opakowań nie miało. Pozostaje mieć nadzieję, że jadalne kolorki nie są zbyt mocno wysycone randapem.





wtorek, 15 listopada 2016

Siwy dym

Zabawa okazała się bardzo emocjonująca i wciągająca. Wszelako gdybyście mieli na nią ochotę polecam jednak wersję na świeżym powietrzu, a nie tak jak to u nas miało miejsce w zaciszu domowym, gdyż można sobie narobić szkód...



Świeczki z wosku pszczelego są stałym elementem naszej kuchni od czasu wizyty w kluczborskim muzeum im. Jana Dzierżona. Czasami, owszem, jemy kolacje przy świecach, czasami dziatwa lubi je sobie zapalić po zmroku, żeby było nastrojowo lub niesamowicie.

Świeczki spoczywają w miseczkach (szklanej i glinianej) aby ograniczyć wylewy płynnego wosku na podłogę i blat.

Pewnego wieczoru okazało się, że nie tylko knot w świeczce fajnie się pali, ale też zapałka w niej pozostawiona.

A gdyby tak zapalić jakieś zioło? Czy dym byłby pachnący? W końcu kadzidełka, które kupuje się w sklepie - pachną.

Ziół ci u nas dostatek.

Upchnęliśmy do świeczki suchy wrotycz, następnie lawendę, piołun, oregano, dużo zapałek, jeszcze większe gałązki suchego ziela...



Łapaliśmy też dym do drugiej szklaneczki odwróconej dnem do góry. Jest to też okazja do pokazania, że powietrze, a właściwie jego składnik - tlen - jest niezbędny do podtrzymania palenia. Po odcięciu dostępu tlenu płomień dość szybko gaśnie (jeszcze lepsze nasze doświadczenie w tym temacie jest opisane tutaj). Za to powstaje duża dawka dymu.
Dym ten można przenosić w szklaneczce na dość dużą odległość, o ile zachowamy jej położenie dnem do góry. Można nawet ten dym próbować przelewać miedzy dwiema szklaneczkami. Tworzy on też fantastyczne kształty, gdy zostanie ze szklaneczki uwolniony. Można go również rozdmuchiwać na różne strony.



Niestety w zamkniętej przestrzeni kuchni wdycha się go trochę. Otworzyliśmy szeroko okno i zrobiło się zimno. I tu zakończyliśmy rozrywkę, również ze względu na zbyt spontaniczne zachowanie Młodych w kontakcie z ogniem. I na uszczerbek w gładkości powierzchni, jakiego doznał nasz nowy blat stołowy.
Cała ta rozrywka miała w sobie rys szaleństwa.

Kolorystyka dymu (szary, czyż nie?) wpisuje się, zupełnie przypadkowo, w projekt "Spoza tęczy":


poniedziałek, 7 listopada 2016

Dynia, cukinia i spółka

Dziś kolejny rozdział przepisów wynikających z mojej fascynacji dyniowej. Bezpłciowy smak tego warzywa daje tak duże pole do popisu, że ciągle udaje mi się zmontować z dyni coś nowego. Tym razem z domieszką cukinii.





Jak wyczytałam w mądrych lekturach okazuje się, że spora część wartościowych składników odżywczych dyni ulega zniszczeniu pod wpływem obróbki termicznej. A zatem wypadałoby ją jeść na surowo. Tylko jak to zrobić, żeby to było smaczne? Przyszedł mi do głowy pomysł prosty: utoczenie soku z dyni za pomocą wyciskarki. Sok był wyzuty ze smaku - dodanie miodu i soku z cytryny podrasowało go bardzo i Młodzież piła bez oporu. Ponieważ miąższ był dość blady do soku dyniowego dorzuciłam jedną marchew dla koloru.




Pozostałe z dyniowego soku wytłoczyny (z marchwiową domieszką) połączyłam z jajem, solą, bułką tartą, pieprzem ziołowym i toczyłam niewielkie kotleciki, które usmażyłam na maśle klarowanym i podałam z dodatkiem gęstej, kwaśnej śmietany. Pycha! Wszelako skład placuszków należałoby jeszcze dopracować, gdyż okazały się bardzo delikatne i łatwo się rozpadały.


Z cukinii udaje mi się autorska potrawa, która czeka na jakąś chwytliwą nazwę, a jest bardzo prosta w swej konstrukcji:

Należy mianowicie pociąć cukinię w kosteczkę i dusić na maśle podlewając odrobiną wody. Trwa to krótko, około kwadransa. Cukinię należy przyprawić solą/wegetą i sporą dawką curry - co jest kluczową kwestią, gdyż to właśnie ta przyprawa nadaje ton całości. W finale dodać śmietany i zamieszać. Cukinia jest szklista i pływa sobie w śmietanowo-curry sosie. Podawać z chlebem, posypać natką. W wersji bardziej wyuzdanej pasowałby mi do tego dodatek innych warzyw (marchwi, cebuli...), a nawet piersi kurczaka.

Gorący kubek dyniowy
Mus z dyni umieszczamy w kubku (ok. 1/3 - 1/2 kubka), dolewamy wrzątku, zadajemy masłem i dodajemy przyprawy - po szczypcie: cynamonu, słodkiej, czerwonej papryki, curry, pieprzu, soli. Na wydaniu do kubka wrzucamy łyżkę śmietany, a jak wam się chce - grzanki.


Owsianka dyniowa
Przygotowujemy owsiankę na wodzie (moczymy płatki owsiane na noc i najlepiej górskie, a nie błyskawiczne). Do gotujących się płatków dodajemy masła, cynamonu, rodzynek, orzeszków czy innych pestek, które lubimy. Na wydaniu do gorącej owsianki dodajemy dyniowe pure i już. Aha - u nas dosłodzenie okazało się konieczne, ale tak naprawdę konieczne nie jest.


Zupa cukinowo-paprykowa
Kroimy cukinię w kostkę o boku 1 cm, paprykę w drobna kostkę, a cebulę - w najdrobniejszą kosteczkę. Całość wrzucamy do garnka z wodą, gotujemy, dodajemy ulubionych przypraw (u nas słodka papryka w proszku, czosnek, pieprz, sól) i natkę pietruszki lub kopru (dużo). Zupa powstaje szybko - cukinia robi się szklista i to jest dla nas znak, że już jest gotowa. Nie czekamy, aż się rozpadnie, ma zachować kształt sześcianów. Gotowe! Można zagęścić w czasie gotowania kaszą manną lub podać z grzankami.

P.S. Poza tym dynie i cukinie są po prostu ładne. W tym roku zebraliśmy hurtem z dziadkowego ogrodu wszystkie warzywa, które tak dzielnie wkładaliśmy do ziemi jako małe pestki.  A tu nowa porcja pestek - całkiem smacznych (nadają się przy oglądaniu filmu i zawiłym obmyślaniu sposobu wykonania zadania domowego:) Ponadto podobno świeże pestki mają właściwości niszczące pasożyty układu pokarmowego (do spółki z kapustą kiszoną i jagodami)


piątek, 4 listopada 2016

Grzybobranie z Młodymi - uwagi optymistyczne

Niestety nasza dziatwa ma trudnych rodziców.
Odbyły się spotkania rodzinne i odwiedziny na cmentarzu, ale koniecznie musieliśmy jeszcze pójść do lasu. Na grzyby. Wzięliśmy wielki kosz wiklinowy tłumacząc Młodzieży, że do plastiku się borowików nie wkłada. Zapomnieliśmy zupełnie nawet najmniejszego kozika. Kalosze okazały się za małe, albo nie do zlokalizowania. Wyruszyliśmy w czasie deszczu. 
Zwykle tak to u nas jest, ale przeważnie się udaje. Nie należy przejmować się szczegółami.





Deszcz ustał i było cieplej, niż myślałam, że będzie.

Jacek zrezygnował z upierania się przy tym, żeby ciągle iść po ścieżce i gdy tylko wszedł na groźny grunt nieoswojony znalazł był 3 podgrzybki w rządku.

Jurek znalazł jedynego borowika - króla grzybów.




Hanię nazwaliśmy królową polowania, bo znalazła najwięcej grzybów.

Na krzaczkach tkwiły jeszcze brusznice i choć młodzi stwierdzili, że gorzkie, to jednak mama i tata ciągle to skubali, wiec oni też.

Jurek znalazł intrygującą korę sosnową.

Wyrwano mi aparat z ręki, bo wszystkie grzyby okazały sie piękne i nadające się do natychmiastowego sfotografowania (gdy się ciągle widzi rodziców z aparatem, to się potem samemu chce strzelać fotki).


Wcale nie było tak mokro, jak myśleliśmy, że będzie.

Zabraliśmy ze sobą czekoladę, która dodała nam trochę energii w połowie trasy. Jest to kompromis ze strony rodziców, którzy ograniczają dzieciom cukier, jak tylko się da.
Nie zakładaliśmy, że gdzieś dojdziemy - po prostu szliśmy przed siebie, klucząc to tu, to tam, od grzyba, do grzyba. W godzinkę z hakiem nie przykryliśmy nawet dna kosza. No to co?  Grzyby były! Jadalne! Mam nadzieję, że dziatwa zapamięta jak wygadają borowik szlachetny i podgrzybek brunatny, gdyż nazwy te padały z mych ust często. Oni jednak wolą prostsze nazewnictwo: "Mamo, znalazłem jadalnego!", "Ten jest niejadalny".


W którymś momencie padło pytanie: "W którą stronę do auta?" - każdy pokazał inny kierunek, a w koło, jak okiem sięgnąć roztaczała się monokultura sosnowa. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby nie GPS w telefonie Tatusia, który ukazywał naszą poplątaną trasę. Również i ta atrakcja okazała sie spora frajdą - szliśmy do samochodu, jak poszukiwacze Pokemonów bez mała.
  

Nie przebiłam się z kwestią mchu na drzewach, bo GPS okazał się atrakcyjniejszy. No, trudno. Następnym razem.

W skrócie: nie za długo, nie za daleko, ze znaleziskami i czekoladą oraz dodatkiem techniki (aparat, GPS) - to się u nas udaje zawsze, gdziekolwiek byśmy się nie udali:). Na survival jeszcze przyjdzie czas.

Uważam, że rodzice koniecznie powinni zabierać dzieci ze sobą w miejsca, które uważają za piękne i wartościowe, choćby nawet dzieci jeszcze same tego nie wiedziały i nie czuły. I nie powinni zwracać uwagi na biadanie, zostawiać dzieci w domu, bo tak wygodnie, tylko się zaprzeć przy swoim, a w tym zaparciu iść na kompromisy. Dwoje naszych starszych dzieci wybiera się z nami wszędzie, bez szemrania (zobaczymy, jak długo:) i tylko najmłodszy jest jeszcze w fazie uczenia się tego. 

Szczerze jednak powiem, że daleka jestem od wędrówek z niemowlęciem po Tatrach lub antycznych zabytkach po drugiej stronie Europy. Wakacje z bardzo małymi dziećmi - raczej pod gruszą. Niedaleką. Z uwzględnieniem zamiłowań wypoczynkowych rodziców jednakże:)