niedziela, 30 sierpnia 2015

Eksperymenty kulinarne na koniu

Przez dwa tygodnie wakacyjne mieszkaliśmy w sąsiedztwie kucyków. Karmienie - zabronione. Rozumieliśmy, że gdyby żarły wszystko, co im podetknie wczasowicz (zwłaszcza ten, który nie ma do czynienia z końmi) - byłyby grube i chorujące. Wszelako rośliny zza płota, skarmiane po garści lub wręcz po liściu na dzień, wydały nam się bezpieczne dla kopytnych. No to sprawdziliśmy, co lubią, a czego nie.

Ten konik wystawiał łeb za ogrodzenie i ciągnął za sukienkę osoby, która daje najsmaczniejsze zielsko!

Nie jadły:
- lebiody (no proszę, a człowiek ją jada i owszem:)
- niecierpka
- podagrycznika

Jadły:
- skrzyp
- paproć
- liście i owoce dzikiej jeżyny
- babkę lancetowatą
- mniszek lekarski
- koniczynę
- trawę
- liście czeremchy i olszy czarnej

- i wszystko inne, czego nie zapamiętałam, albo nazw nie znałam

Zdziwiłam się przy skrzypie i paproci, ale koń swój rozum ma. Może brakowało mu krzemu? Potem pomyślałam, że to jacyś końscy desperaci, bo w obrębie swojego ogrodzenia nie znajdowały może nic ciekawszego do jedzenia.

A może to dla mnie tylko było ciekawe novum, a koniarz śmiałby się z mojej analizy? Hania i Jurek dzielnie podtykali konikom kąski wskazywane i nazywane przez matkę i czerpali wielką radość z karmienia i głaskania.

Tak czy siak na roślinach się koniki znają, bo w zagrodzie z trawą wyjedzoną do cna zakwitł jaskier. Znaczy - ohyda i trucizna!


O eksperymentach kulinarnych na chomiku pisałam tutaj.

środa, 26 sierpnia 2015

Fanatyczne ulotkarstwo turystyczne

Tak, uprawiam taki nałóg. Jeśli przebywamy w jakimś zamku, muzeum, zoologu, parku dinozaurów czy innym miejscu, gdzie rozdają ulotki - zbieram. Czasem, natchnione przeze mnie, również z własnej inicjatywy, Dzieci przynoszą jakąś ulotkę - najmłodszy, niepiśmienny dwulatek znosi głównie reklamy drzwi, sporo też reklam pizzy:) Wszelako mi najbardziej podobają się te krajoznawcze. Dlaczego zbieram?



- bo zawierają ciekawe informacje, które można sobie przyswoić jedząc bułkę na murku i przekazać innym członkom wycieczki, którzy jeszcze nie czytają (albo którym się nie chce)
- bo są miłą pamiątką
- bo są lekkie (chyba, że byliśmy na dłuższym wyjeździe)
- bo można je dać znajomym po powrocie(o ile dane miejsce rzeczywiście okazało się ciekawe) w ten sposób pokazując, że się o nich jednak pamiętało, choć zaniechaliśmy tradycyjnej pocztówki ze znaczkiem
- bo można się nimi bawić w rozpoznawanie miejsc, w których się było, powtarzając nazwy własne, które lubią ulatywać z pamięci
- bo zwykle zawierają dużo więcej obrazków i dużo większych, niż jest a na widokówce, którą chcieliśmy sobie kupić na pamiątkę
- bo zdjęcia na nich są profesjonalne i pocieszają, gdy zdjęcia wykonane własnoręcznie szpetnie się rozmazały
- bo można ich użyć, jako pomoc dydaktyczną na lekcjach geografii czy przyrody (jeśli się jest nauczycielem)
- bo można je pokazać w klasie i opowiedzieć przy okazji, gdzie się było (jeśli się jest uczniem wracającym do szkoły po wyjeździe)
- bo są bezpłatne:)

Najbardziej lubię ulotki typu folder. Jest to mniej więcej kartka formatu A4 złożona w poprzek na 3 części, a zapełniona informacjami i fotkami obustronnie. Przyjmuje format poręczny, łatwy do upchnięcia w plecaku i szybkiego wyjęcia z plecaka, gdy nagle chcemy wiedzieć, w jakich godzinach działa dane muzeum i kto dostanie zniżkę przy wstępie.

Żelazna zasada przy odwiedzaniu dużego miasta - zajrzeć do Informacji Turystycznej. Nie po to, żeby koniecznie o coś wypytać, czy znaleźć nocleg, ale po to, aby sobie nazbierać ulotek i oddać się ich lekturze w najbliższej wolnej chwili. A następnie wybrać sobie coś do zwiedzania:).
Niestety w niektórych Informacjach Turystycznych w sezonie wakacyjnym w niedzielę można jedynie pocałować klamkę!

Turysto! Jeśli już jesteś na wakacjach - zwiedzaj w dni robocze! I koniecznie do 15stej!
 Wiem, wiem oczywiście, że wszystko to sobie można zobaczyć w telefonie-kombajnie, który nasz Tatuś wyjmie z kieszeni. Ale iluż rzeczy dowiedzieliśmy się z ulotek! I to takich, o które nie zapytalibyśmy XXXfona, bo nie wiedzieliśmy, że go o to można zapytać. 


A tak wygląda mamina kolekcja ulotek - 3 skrzynki i już!


czwartek, 20 sierpnia 2015

Drzewoterapia

Podczas wakacyjnego wyjazdu trafiliśmy na tablicę edukacyjną wystawioną pod lasem dla przechodniów. A tam pisali o drzewoterapii. Długo mijaliśmy samochodem tę tablicę nie mając okazji bliżej zapoznać się z jej treścią. Wreszcie zniecierpliwiony Ojciec Rodu dał mi i dziatwie klarowny wykład, co też może być napisane na tej tablicy. Mianowicie to:

Drzewa mają moc uzdrawiania.
Aby trochę się podleczyć należy:
- znaleźć ładne drzewo
- oczyścić okolice z kamieni i mrówek (mrówkoterapia nie służy nikomu - i tu się z nim nie zgadzam, ale to nie miejsce na dyskusję:), pozbyć się żywicy, żeby nie pozostać przy drzewie dłużej niż sobie życzymy
- przytulić się do drzewa całym ciałem (klatką piersiową  nogami) i tak sobie postać


 


A gdy ktoś ma nadwyrężony kręgosłup musi poszukać lekko pochyłego drzewa i oprzeć się o nie plecami. I tak pozostać.


Drzewoterapia przydaje się zwłaszcza tym wielodzietnym, steranym życiem i padającym na nos:


Prosta instrukcja, prawda?

Trochę popraktykowaliśmy w drodze na plażę i z plaży, ale bez przesadnego zapału, ze względu na wszechobecną mrówkoterapię, która nasilała się, gdy zatrzymywaliśmy się w czasie spaceru.

Dla porządku wklejam zdjęcie tablicy edukacyjnej, do której w końcu dotarliśmy, żeby się dokształcić u bardziej wiarygodnego źródła:



A ileż można wyczytać w Internecie o drzewoterapii! Poszukajcie sobie sami, bo już nie wiem, który link byłby tu najbardziej adekwatny. Dość powiedzieć, że podobno każdy gatunek drzewa działa inaczej.

Z tego wszystkiego najlepszy wydaje mi się spacer po lesie. Zwłaszcza, gdy przy okazji można się oddać grzyboterapii.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Barwniki roślinne - ładne w płynie, brzydkie na koszulce:)

Piękny czerwony kolor uzyskaliśmy wrzucając żółte kwiaty dziurawca do octu (rada Findusa:). Tak samo postąpiliśmy z kwiatami ogórecznika, które dały kolor różowy, same będąc barwy błękitnej! Zaś zieleń miała pochodzić z łupin orzecha włoskiego zalanego wrzątkiem. Wyszło raczej coś brudno-brązowego. Wymyśliłam, że pomalujemy tym białe T-shirty (nabyte w szmateksie po 1 zł za sztukę). 

Co podobało się dzieciom najbardziej?

Rękawiczki gumowe i możliwość krojenia w nich łupin orzechowych. Nożem na desce! Rewelacja!!! (przy okazji Dziadkowi wzrosło ciśnienie, bo już widział oczyma wyobraźni odcięte palce walające się po podłodze)



 Malowanie farbami koszulek - z użyciem gąbek wyciętych w różne kształty, które miały umożliwić odciśnięcie różnych kolorowych form. Jeśli zostawimy gąbkę nasączona kolorem przez dłuższą chwilę na koszulce - uda się. Jeśli tylko krótko przyciśniemy - nie ma na to szansy.





Malowaliśmy na balkonie (żeby zapach octu ulatniał się swobodnie), pod koszulki podłożyliśmy gazety (żeby nie zabarwić podłogi na wieki), w zasięgu mieliśmy rolkę ręcznika papierowego.


Co podobało się dzieciom najmniej?

Koszulki wyszły takie:

A po wyschnięciu (nadal wionące octem) - takie.



Jak widać w obu wersjach - stworzyliśmy efektowne łachmany, wizualnie paskudne. Ciekawostką jest tu fakt, że czerwony barwnik z dziurawca zamienił się pod wpływem promieni słonecznych w barwnik żółty. Czy ma to związek z faktem, że ludzie na kuracji dziurawcowej nie powinni wystawiać się na promieniowanie słoneczne?
Po wypraniu koszulki nadal są brudnawe (efekt orzechów włoskich, które barwią bardzo silnie). nawet staranne wyprasowanie nie polepszyło ich imagu:). Mimo to Jurek jest bardzo przywiązany do swojego dzieła koszulkowego, które bardzo mu się podoba i nawet słyszeć nie chce o przerobieniu go na ściereczkę do kurzu. Może jakoś przełknę te kreację, jako piżamkę w zaciszu domowym...

P.S. Lepszy efekt uzyskujemy w dziadkowo-babcinym ogródku jedząc wiśnie, jagody i maliny oraz tarzając się po trawie.