piątek, 19 marca 2021

Niezłomny i jego załoga

Wiecie już, co ostatnio jemy i gdzie wędrujemy. Teraz pora na to, co czytamy, a właściwie czytam ja. Zwykle pisuję tu o własnych książeczkach, ale tym razem jest  inaczej. Dziś opowiem Wam o szaleńcach.

 


Podobno tylko biała odmiana człowieka ma w sobie tak mocny instynkt/gen(?) zdobywcy i poszukiwacza, że próżno go szukać wśród Afrykanów czy Indian. Jakoś czarnoskórzy nie skolonizowali Europy, Indianie nie zdominowali biednych Brytyjczyków, a Aborygeni nie stali się potęgą morską. Jedynie Mongołowie zapuszczali się w średniowieczu do Europy, ale ta ich wielka żądza zdobywania jakoś z biegiem wieków zmalała. To biali w dziejach ludzkości zwykle przybywali, zdobywali, niszczyli, łupili, tłamsili i zarażali chorobami. Aż wreszcie już im nic prawie nie zostało do zdobycia na naszej niewielkiej planecie. 

 


Wtedy zwrócili uwagę na Antarktydę i to był, w ich mniemaniu, strzał w dziesiątkę! Nie trzeba tu było walczyć z dzikimi plemionami, bronić się przed drapieżnikami czy tropikalnymi chorobami. Ale wyzwania i tak były, i to niemałe. Zaraz też objawili się śmiałkowie, którzy nie zawahali się walczyć z mrozem, śniegiem i lodem po to, aby dotrzeć do celu w sercu lodowej pustyni. Najpierw zapewne chodziło o eksterminację ssaków morskich, o te wszystkie fiszbiny, trany, olbroty i ambry, o mięsie i kościach nie wspominając, człowiekowi przyda się wszystko. Osobną grupę stanowili śmiałkowie, których kusiła przygoda, chęć wykazania się męstwem, zakosztowania ryzyka, sprawdzenia, czego potrafią dokonać w ekstremalnych warunkach. No i oczywiście romantyczna sława bohatera i zarobienie na tej sławie pieniędzy. Do tej grupy należał sir Ernest Shackelton i jemu podobni mężczyźni, których wybrał do załogi statku Endurance. Mieli zamiar przebyć Biały Ląd w poprzek (bo biegun już był zdobyty, a okoliczności zdobycia dramatyczne - wszak jedna z ekip pod dowództwem Scotta poniosła śmierć). Shackelton miał już pewne doświadczenie w wyprawach polarnych i można by  podejrzewać, że kompetencji w planowaniu wyprawy mu nie zabraknie. 

I teraz odsyłam Was, Drodzy czytelnicy, do lektury. Musicie sami sobie wyrobić zdanie na temat Shackeltona. Pozornie tylko wydaje się to łatwe, gdy się już pozna ze szczegółami całą historie wyprawy. 

 


Kiedy Shackelton powinien był zawrócić? Przecież widział wyraźnie, jak statek z coraz to większym trudem pokonuje pak lodowy. Czy naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, co będzie, gdy statek utkwi w lodzie, jak w kleszczach, na nie wiadomo, jak długo, z dala od jakiegokolwiek kontaktu z resztą ludzkości? Czy jego załoga zdawała sobie sprawę z ryzyka? Jak się czuli pasażerowie statku, gdy został zmiażdżony przez lód? A to przecież był dopiero początek, gdyż dotarcie do stałego lądu okazało się wyczynem, którego nie sposób porównać z czymkolwiek innym. Na dodatek ten stały ląd (Wyspa Słoniowa) dzielił od siedzib ludzkich ocean (bagatela - 1300 km w linii prostej) oraz kawał drogi na piechotę po terytorium Południowej Georgii, której wnętrze pozostawało całkowicie białą plamą na mapie. 

W tym całym szaleństwie sir Ernest pozostał wrażliwy na potrzeby ludzi, których wystawił na niebezpieczeństwo. W miarę możliwości dbał o komfort i nastroje ludzi w najbardziej niesprzyjających warunkach, jednocześnie wyciskając z nich maksimum wysiłku i pracy. Czuł się za nich odpowiedzialny i ryzykował życiem (nie tylko swoim) dążąc do uratowania wszystkich. 

 


Chciałabym dowiedzieć się więcej o rodzicach Shackeltona. Jak dom rodzinny wpłynął na jego decyzje życiowe? Patrzę na moich synów i zastanawiam się, kogo właściwie wychowam? W którym momencie chęć zdobycia, poznania i osiągnięcia swoich celów przesłoni im rozsądek? Wszak nie brak również współcześnie himalaistów czy nurków głębinowych, którzy w imię osiągnięcia celu giną w straszliwych okolicznościach. 

Tak czy siak pan Shackelton i jego kompani dostarczyli mi emocjonującej rozrywki przy czytaniu. Gdyby nie przymierzyli się zbiorowo do samobójstwa wśród lodów ta pasjonująca lektura by nie powstała. Doskonale o tym wiedzieli. 

Chciałoby się o tej książce powiedzieć "męska lektura", ale napisała ją kobieta i mi jako kobiecie czyta się ją wspaniale. No i ta cała niejednoznaczność głównego bohatera i trudność jego oceny, gdyż był w swym postępowaniu tak pełen sprzeczności, że niełatwo ogarnąć jego osobowość. Męczę się z tym trochę, ale o to przecież chodzi w dobrej lekturze, aby wszystko nie było podane na tacy. Ostateczną ocenę postępowania bohaterów zostawia autorka czytelnikowi i to jest bardzo dobre!

Wielkim atutem książki są wspaniałe fotografie z wyprawy w dużym wyborze. Nasze dzieci nie czytały książki, ale zdjęcia zainteresowały wszystkich i były pretekstem do dokładnego wypytania mnie o tekst. Trochę zdjęć, a nawet fragmenty filmów można zobaczyć m.in. tu: 


Domyślam się, że nie czytałoby się książki tak dobrze, gdyby nie wspaniałe tłumaczenie pana Adriana Tomczyka, który jednak skąpi czytelnikowi nieobeznanemu z morzem przypisów. Chciałoby się dowiedzieć już na początku, co to jest pak lodowy, która to nazwa przewija się przez cała lekturę. Pół biedy z pakiem, którego definicję dośpiewałam sobie z kontekstu (pominąwszy wyzwanie: "lód bardziej przypomina serak niż pak lodowy"), ale są fragmenty, które wymagają objaśnień wszystkim nie-żeglarzom ("Zrefowany grotżagiel został już podniesiony - pisał Worsley - i pomimo niewielkich rozmiarów zrefowanych kliwra i apsla postawienie ich wymagało anielskiej cierpliwości"). Za to z przypisów dowiadujemy się, że szpagat to sznurek:)

Jest to dobra lektura covidowa. Pozwala na całkowite oderwanie się od rzeczywistości. Przynajmniej człowiek przestaje obsesyjnie zastanawiać się, czy dziecko ma normalną infekcję dróg oddechowych, czy Sami-Wiecie-Jaką i kiedy objawy pojawią się u reszty rodziny.

 



wtorek, 16 marca 2021

Krótkie wycieczki we Wrocławiu i okolicach - ciąg dalszy

Mikrowyprawy, czyli krótkie, kilkugodzinne (albo i całodniowe:) wycieczki po niedalekiej okolicy nabrały  w Covidzie nowego wymiaru. Ważne są zwłaszcza dla tych, którzy przykuci do komputerów siedzą całymi dniami w domu, w bezruchu i izolacji. Oto kolejna porcja naszych wycieczek. Oby były miłą inspiracją dla spragnionych spacerów na łonie natury z naszego regionu.

W drogę!
 

Park Złotnicki we Wrocławiu - jest niewielki, ale bardzo urozmaicony. Znajdują się tu ślady dwóch grodów z XIII-XIV wieku. Na wałach jednego z nich ujeżdżają cykliści ćwicząc swoje talenta w kierowaniu rowerem po stromiznach i zakrętach. W miejscu drugiego zmontowano pomysłowy plac zabaw nawiązujący do tematyki grodowej szeroko pojętej: jest więc kamienny krąg (wersja mini), drewniane trony dla kniazia i jego żony, drewniane sprzęty (ciekawe, czy w średniowieczu znali huśtawki?). Całość prezentuje się miło i solidnie. Drzewa wielkie i stare, Bystrzyca płynie wartko, a gdybyśmy chcieli ją przekroczyć - owszem, można przejść przez kładkę błogosławionego Czesława.

 


Dzikowiec to jeden ze szczytów Sudetów Wałbrzyskich, rzut beretem za Boguszowem-Gorcami. W sezonie zimowym oferuje nawet wyciąg narciarski tudzież stok saneczkarski i to jest pewien mankament, bo na pewno nigdy nie brakuje tu turystów. My podjęliśmy próbę wejścia od mniej uczęszczanej strony,  tak zwanym Szlakiem Weteranów. Nazwa ta nic mi nie powiedziała, a powinna:) Pierwszy odcinek szlaku nadaje się swobodnie pod koła wózka, ale za leśniczówką nabiera charakteru, tak że ostatecznie można się mocno spocić wspinając się po stromiznach. Jeśli dodamy do tego oblodzenia, sporo śniegu, mgłę i zbyt późną porę wyruszenia na szlak, to zrozumiecie, dlaczego nie osiągnęliśmy ostatecznie szczytu Dzikowca. I tak nic byśmy w tej mgle nie ujrzeli z drewnianej wieży widokowej. Mimo to wędrówka jest zacna i mam nadzieję, że tam jeszcze wrócimy.

 

Szczyt ginący we mgle.

Lasy koło Wróblowic (zachodnie opłotki miasta) nie są bardzo zaśmiecone. Piaszczyste drogi wśród iglastego i mieszanego drzewostanu prowadzą nad śródleśny staw, a właściwie zbiornik retencyjny (zakaz kąpieli). Biegnie tu też ścieżka edukacyjna, a grupy zorganizowane zapraszane są do zwiedzenia szkółki leśnej. My ją podziwialiśmy jeno przez płot. Obeszliśmy też staw dookoła, co było dość przygodowe, bo prowadzą do niego dwa cieki wodne, które chciałoby się przekroczyć suchą nogą. Można próbować przeskoków z rozpędu lub wspomóc się "mostkiem" z pnia.

Staw w zimowej szacie.


Trzebnica
- lubimy tę miejscowość bardzo. Byliśmy w Lesie Bukowym w którym znajdziecie nieco zaniedbaną drogę krzyżową. Dla osób spragnionych w Wielkim Poście modlitwy na świeżym powietrzu jest ona jak znalazł, choć nieco nadgryzł ją ząb czasu. Można też wypocząć w pustelni w śródleśnej kotlince. Do pustelni dotrzemy wózkiem, ale droga krzyżowa ciągnie się na zboczach i polecamy ją per pedes. Inną atrakcją Trzebnicy jest Winna Góra i wyeksponowane na niej stanowiska archeologiczne, gdzie znaleziono ślady bytowania przodków człowieka rozumnego, o czym informują wyczerpująco tablice. Byłam tylko zawiedziona faktem, że są na nich umieszczone stale te same teksty, tak, jakby trzeba było odbiorcy utrwalić wiadomość podaną 50 m wcześniej. Bo sklerotyk zapewne. Tak, czy siak, warto spojrzeć z Winnej Góry na całe miasto poniżej. W czasach bezkowidowych polecałabym kontemplację alabastrowego posągu nad grobowcem świętej Jadwigi i poznanie historii jej życia oraz wizytę w przepięknej bazylice. 


Szlak na Winną Górę w śniegu.

Góra Krzyżowa w Strzegomiu - można zaparkować samochód u podnóża góry i wejść na piechotkę leśną drogą, która u właściwego podnóża wzniesienia przechodzi w granitowe, jeszcze poniemieckie schody (można liczyć). Przed wojną Niemcy mieli w tym miejscu spore schronisko-hotelik z restauracją, a na lewo od schodów do dziś możecie zobaczyć początek toru saneczkowego, dość stromego (zjazd od początku jest złym pomysłem, chyba, że jesteście ekstremistami). Z placu pod schodami biegnie droga wyprowadzająca turystów na miejsce startu i wiodąca dookoła góry - nie musimy zatem wracać po własnych śladach. Sam zaś szczyt zdobny jest w wielki krzyż, spod którego roztacza się wspaniały widok na Strzegom i rozległą okolice miasta, widać stad oczywiście Ślężę, a przy dobrej widoczności - pasma Sudetów. Warto również przedsięwziąć spacer plantami, wzdłuż dawnych murów obronnych miasta, pięknie zagospodarowanych dzięki unijnym dotacjom.

Widok z Góry Krzyżowej - latem.


czwartek, 4 marca 2021

Nasze zimowe posiłki w zarazie

Ewoluujemy rodzinnie w kierunku wegetarianizmu. Na dodatek o wiele rzadziej bywamy w sklepach. To już nie są czasy ekologicznych zakupów wymagających odwiedzenia kilku miejsc tylko po to, aby uniknąć opakowań. Teraz wyjadamy wszystko do końca i dopiero potem idziemy na zakupy. W jednym tylko sklepie.

 


Zauważyliśmy, że w miarę, jak topnieją zasoby w szafkach odżywiamy się coraz zdrowiej. 

Nie ma jajek?

Upieczemy ciasteczka kruche, do nich jaj nie trzeba. 

Zabrakło cukru? Nie ma mąki na ciasteczka? Ależ jest! Reszta pszennej pełnoziarnistej, resztka żytniej, kukurydziana i ziemniaczana, otręby na dnie torebki, można zmielić płatki owsiane, słonecznik, len..., wszelkie nasiona.

Powstały ciasteczka kruche bez cukru. Wystarczyło je po wierzchu pomalować płynnym miodem (pamiętacie o jego zaletach), albo domową dziadkową galaretką z pigw ogródkowych. Te akurat mieliśmy. Tak naprawdę ciasteczka BEZ miodu i dżemu też są smaczne (masło! mieszanka mąki i nasion ma swoją własną słodycz). I do takich dobrze jest się przyzwyczaić. Wtedy ciastka sklepowe z cukrem wydadzą nam się zawsze za słodkie. 


Ciasteczka robią się z 3 szklanek mąk i kostki masła (ostatniej) oraz 3-4 łyżek śmietany (wyskrobanej z dna pojemniczka). Sieka się to wszystko na stolnicy, a potem krótko wyrabia ręcznie. Dorzuciłam dla lepszego sklejenia jajo (nieoceniony warzywniak podblokowy!), ale nie jest ono tu niezbędne. Wyszły kruche, delikatne, maślane, nawet i bez galaretki czy miodu były pyszne.

Nie ma masła? I w ogóle nie ma z czym dać dzieciom śniadania do szkoły, bo sera też nie ma, wędliny też i w ogóle wiatr hula po lodówce. Obieram zapomniane leżące w kącie orzechy włoskie (mogłyby być słonecznik, sezam, siemię lniane, pestki dyni i inne ziarna, ale nie było), mielę w młynku, mieszam z miodem i cynamonem/kardamonem i taką pastą orzechową smaruję dziatwie kanapki do szkoły. Nasiona są wysokotłuszczowe, prawie, jak masło, a przy tym bogate w wiele cennych składników odżywczych.

Co położyć na kanapkę? Czy w ogóle trzeba coś kłaść na kolacyjną kanapkę? Gdy jest masło (z podblokowego warzywniaka) - robię chleb z masłem (czosnkowym: czosnek roztarty, odrobina soli, wymieszać z masłem widelcem) i wszelkie jarzyny i można się najeść, że hej! Przykłady poniżej:

Brukselka gotowana z posypka z pestek dyni, ogórek kiszony, kawałek awokado.

Pomidory z puszki z przyprawami - na ciepło, jarmuż z cytryną, olejem i solą długo gnieciony ręcznie oraz cebula czerwona w piórach z sokiem z cytryny lub octem jabłkowym+sól

Sałatka ziemniaczana z ogórkiem kiszonym, surówka marchwiowo-selerowa, cebula j.w.)

Świeży jarmuż zmiksowany z resztką wywaru jarzynowego, żółta papryka krojona w kosteczkę, którą dorzucamy do talerza

Fasolka szparagowa z mrożonki na ciepło, surówka marchewkowo-selerowa, jajo ze śmietanką i chrzanem.

Warzywa korzeniowe duszone na maśle ze śliwką wędzoną, jarmuż z kukurydzą i twarożek z chrzanem (albo cebulką, już nie pamiętam)

Chciałoby się na śniadanie zjeść zupę mleczną z płatkami. Nie ma już mleka. Żadnych płatków nie uświadczysz. Gdy jeszcze mam owsiane (warzywniak!) robię uproszczoną wersję zupy z Gruszkowa. Udało mi się też zrobić całkiem udaną zupę ryżową na sobotnie śniadanie: ryż gotujemy do miękkości (nawet do rozklejenia) w nadmiarze wody dodając garść otrębów, resztkę rodzynek i słonecznika. Trochę masła, cynamon, kurkuma, kardamon, czy co tam nam zostało z przypraw przeciwzapalnych. Wrzuciłam jednego samotnego banana. Można zetrzeć jabłko czy marchewkę na drobnej tarce. Wszystko zależy od tego, co jeszcze macie w domu. 

Wygłodniała ręka zadrżała i dlatego zdjęcie nieostre:)
 

Nadchodzi wreszcie jednak taki dzień, w którym nie ma wyjścia, bo trzeba kupić jedzenie dla kota i masła zabrakło w warzywniaku. 

Tak, to są czasy na zakładanie podblokowych warzywniaków. Zwłaszcza jeśli mają polskie śliwki wędzone, jakich w Biedronach nie ma:) 

Inne teksty w tym temacie:

Zupa z resztek, kompot ze skórek

Unikamy plastiku - bilans styczniowy

Eko-Mikołaj