piątek, 29 stycznia 2016

Zielnik według x. Twardowskiego

Wypożyczyłam z biblioteki książkę "Zielnik x. Jana Twardowskiego" (Bronowski Studio, Warszawa, 2000) będący kompilacją wierszy poety, cytatów z dzieł staropolskich zielarzy (np. Marcina z Urzędowa czy Stefana Falimirza) oraz zdjęć roślin zasuszonych i żywych. A w przedmowie do owej książki ksiądz Twardowski pisze:



Zielnik x. Jana Twardowskiego"Pamiętam stary zielnik rodzinny. Strzegło go kilka pokoleń - prababka, babcia i moja matka. Suszyły i wklejały do niego rośliny. Był przechowywany troskliwie w szufladzie starej komody z wiśniowego drzewa. Mój pierwszy nauczyciel przyrody i łaciny. Chwaliłem się, że moja prababcia pisała po łacinie. Tymczasem po prostu przepisywała z albumu przyrodniczego łacińskie nazwy, których usiłowałem się z trudem uczyć. (...) 
       W moim zielniku gromadzono nie tylko suszone rośliny. Były również wiadomości o nich. (...) Nasz rodzinny zielnik zaginął w Powstaniu z całą Warszawą, dokładnie z ulicą Elektoralną."


Zapaliłam się. Też chcę zrobić zielnik rodzinny. Jest tylko mały problem. Tkwimy w styczniu i świeżych roślin brak. Ale można poczynić przygotowania, a nawet już coś zacząć. Napiszę, jak to sobie wyobrażam, żeby nie zapomnieć. Może ktoś z Was, Drodzy Czytelnicy, też się zapali do tego pomysłu?

1. Kupić album na zdjęcia, dużego formatu. To już uczyniłam, ale nie do końca jestem zadowolona. Mianowicie wymyśliłam sobie, że kupię album z przywierającymi do papierowej strony, przezroczystymi, samoprzylepnymi foliami. Wydało mi się to bezpieczne. Gdy album przejdzie przez wiele małych rączek - rośliny mogłyby tego nie przetrwać. Ale nie pomyślałam o tym, że nie będzie można poczuć ich zapachu czy faktury. Coś za coś. Może drugi tom (o ile powstanie) będzie bardziej "dotykalny", a ten, no cóż, wszystko będzie miał spowite w plastik, bo dzięki temu dłużej przetrwa.


2.Odejść od zasady zbioru roślin jak do fachowego zielnika (to jest przestroga głównie dla mnie, bo takie będę miała tendencje). Niekoniecznie zbierać całe rośliny z korzeniem włącznie. Zrobić sobie własne rozdziały tematyczne, np. płatki kwiatów, liście jesienne, nasze rośliny domowe (zasuszę liść dzbanecznika!), rośliny z naszego podwórka, rośliny z naszych wakacji, ciekawe rośliny z ogrodu Cioci, liście zimozielone, kwiaty warzyw, liście roślin uprawnych...

3. Nie zapomnieć o nazwach łacińskich. Są często bardzo piękne i dźwięcznie brzmią, ich tłumaczenie jest uzupełnieniem nazwy polskiej, często dodatkowo informują o jakiejś cesze rośliny.

4. Zanotować też nazwy ludowe, bo "miłość do roślin wyraża się również w nazwach". Tu zapisuję kilka przykładów:
zawilec gajowy - konopki, kozia gryźć, niestretek, zawiłek biały
pokrzywa żegawka - ciupka, pokrzywnik, żagiew, żgajka, żyszka
oset nastroszony - barsczyk, bodziak, kłopot,
pokrzywa zwyczajna - koprucha, krapiwa, parzawica, zyrucha parząca
mniszek pospolity - brodawnik, buława hetmańska, źlepota, wołowe oczka
dziurawiec - świetojańskie ziele, krewka Matki Boskiej,przestrzelon, panny Maryi dzwonki
jasnota biała - krzepiła, głucha pokrzywa, , jasnotka, martwa pokrzywa, biała pokrzywa
podagrycznik pospolity - śnitka, barszczlica, giersz, kozia stopa
dąb szypułkowy - dąb letni, dębek, dębiec, dąb skorodrzały
robinia akacjowa - akata, grochowe drzewo, grochownik. Nazwa pochodzi od francuskiego ogrodnika Robina, który sprowadził ja do Europy w 1605 roku
marchew dzika - białą marchew, marchwica, ptasie gniazdka, srocze gniazdo
paprotka zwyczajna - słodyczka, anielski korzeń, cygańska lukrecja, paprotka słodka
koniczyna polna - kędziołka Matki Boskiej, kotki, kocie nerki, kozie ogony, włosy panny Marii

5. A jednak będą zdjęcia. Ale głównie tam, gdzie się nie da wkleić tego, co by się chciało, albo zasuszona wersja nie wystarczająco odda urodę całej rośliny. No i Tata robi udane obrazy makro. Poza tym książka podpowiedziała mi, jak można te zdjęcia zrobić. Ciekawie wyglądają w niej zdjęcia roślin położonych na rzutniku, podświetlonych od spodu. Rzutnika nie mam, ale przecież można użyć plastikowego, biało-matowego pudła z takąż klapką i schowanym w jego wnętrzu źródłem światła. Można też sfotografować zasuszoną i żywą roślinę i oba zdjęcia umieścić obok siebie. Ładnie wygląda wiersz wydrukowany, albo napisany ręcznie i okolony żywymi roślinami. Temu zrobić zdjęcie. Zrobić kompozycje z żywych lub suszonych roślin i ją sfotografować.

6. Wiersze też będą, oczywiście nie tylko te księdza Twardowskiego, od czasu do czasu trafiam na "wiersze przyrodnicze" innych, nie mniej wybitnych autorów. Teraz będzie je można tu wpisać. Cytaty prozą też. Najlepiej z podaniem źródła.

Pokrzywa
Jan rzadko kiedy chorował
żył lat dziewięćdziesiąt szczęśliwie
mówiono na pogrzebie, że się kąpał w pokrzywie

Róża dzika
Nie dzika - oswojona
jak stara dobra żona
kiedy jest bardzo źle
da witaminę Ce




7. Będą też zdjęcia nasze i naszych bliskich w trakcie zbiorów ziół leczniczych (tu materiał już mamy bogaty) oraz zdjęcia najsmaczniejszych przetworów (właściwie obrazek babcinej piwniczki późną jesienią mam stale pod powiekami, zwłaszcza u dentysty przed borowaniem bez znieczulenia, to taki krzepiący widok, zawsze mi poprawiał samopoczucie. Albo bateria butelek z winem Tatusia - ach!)

8. Reprodukcje obrazów przedstawiających rośliny z zielnika? Czemu nie?

9. Unikalne, sprawdzone przepisy na domowe leki czy przysmaki.

10. Nasiona? Tak, ale z konieczności tylko te płaskie i drobne. Inne sfotografujemy, może zrobimy też trochę zdjęć nasion makro.


Tak, wiem, że z czasem rośliny blakną i kruszą się bardzo. Ale skoro po prababce poety Twardowskiego zostały rośliny w jego zielniku, to może i w naszym jakoś przetrwają?

Jaka jest rola i korzyść Dzieci z tego wszystkiego?
W zbiorach nolens volens uczestniczyć muszą.
Do albumu też zajrzą mi przez ramię.
Osłuchają się z nazwami, może przy zbieraniu nauczą się kilka roślin rozpoznawać.
Zapewne zapytają co ma być zrobione i jak, i z czasem może też coś będą chciały same zasuszyć i do zielnika włożyć.
Będą miały pamiątkę inną niż wszystkie. Album ze zdjęciami przodków już mamy. Albumy ze zdjęciami rodzinnymi, ba, każdego dziecka osobno - mamy. Mamy nawet włosownik rodzinny. No to będzie jeszcze jedna pamiątka.
Inna niż wszystkie pamiątka rodzinna na czasy, gdy nas już nie będzie.

PS. Pod koniec sezonu wegetacyjnego pochwalę się fotoreportażem:)


poniedziałek, 25 stycznia 2016

Woda jako klej

Czy wiecie, że woda może być świetnym klejem? Może! Doświadczanie tego jest przyjemne. 




Wybrać lustro lub szybę drzwi balkonowych do eksperymentu. Nabrać ciepłej wody do garnka. Uzbroić się w ścierki do podłogi.
Przygotować obiekty, które chcielibyśmy przykleić.

W zestawie ująć:
- woreczek foliowy
- przezroczystą folię (taką do xero) i/lub jakiś obiekt zbindowany
- szklaną szybkę (wyjąć z obrazka:) 
- szmatkę
- kartkę papieru
i ewentualnie

- balonik nadmuchany i nienadmuchany (tego nie testowaliśmy, ale idea jest taka, że balonik bez powietrza przywrze do szyby, zaś nadmuchany - nie, to jeszcze mamy do sprawdzenia)


Niestety estetyczna strona eksperymentu na jest szczególnie efektowna (tu: nasze drzwi balkonowe z przyklejonymi elementami)

Posmarować jedną z powierzchni wodą (u nas drzwi balkonowe) i próbować przyklejania. Najlepiej mieć kilka kawałków z tego samego płaskiego materiału, żeby móc sprawdzać, jak duży ciężar potrafi utrzymać "klej" na szybie.

Przykleiliśmy na szybie balkonowej folię aluminiową, tkaninę (rękaw tatusiowej piżamy przerobiony na ściereczkę), kartkę papieru, woreczek foliowy, obindowane zdjęcie i folię do xero. Było to o 16-stej po południu. Postanowiliśmy obserwować, jak długo klej będzie trzymał - co odleci od szyby pierwsze, a co ostatnie. Bo, że odleci to pewne.
A dlaczego? - zapytajcie swoje dziecko. A jeszcze lepiej: Jak myślisz, jak długo klej będzie "trzymał"?
Odpadły najpierw papier i tkanina ze względu na to, że parowanie zachodzi tu z całej powierzchni i nie jest niczym zakłócone, no może spowolnione tym, że szyba od spodu jest jednak bardzo zimna. 

A potem wziąć na warsztat szklaną butelkę. I spróbować do niej przykleić rozmaite obiekty. Zapytać dzieci, dlaczego do niej nie tak łatwo je przymocować. (no, przynajmniej nie wszystkie)

Fajnie jest mieć do dyspozycji 2 szklane szybki (np. antyramki)  i najpierw położyć je jedna na drugiej - niech Dziecko samo sprawdzi, jak łatwo je rozdzielić. A potem posmarować jedną z nich wodą, położyć na niej drugą i teraz spróbować je rozłączyć. Wcale nie jest to łatwe.

 
Jurek jeszcze z własnej inicjatywy sprawdził, czy dodanie płynu do mycia naczyń zmieni sytuację, ale okazało się, że nie. Napięcie powierzchniowe nie ma tu zatem nic do rzeczy, za to działają te same siły, które umożliwiają wędrówkę wody w drzewie do góry (patrz poprzedni post).

Ciekawie obserwuje się  też obiekt nieco za ciężki, który zsuwa się po szybie, bo "klej" za słabo trzyma.

Podłoga do wytarcia, ubranka do przebrania.

Miłej zabawy!

PS. Po kilku dniach foliowe obiekty nadal trzymają się szyby. Klej działa!

czwartek, 21 stycznia 2016

Wędrująca woda

Jak to jest, że woda w drzewach wspina się na wiele metrów w górę? Pokazuje to proste doświadczenie, które tylko mi mgliście kojarzyło się z chromatografią bibułową.

To dzięki wspaniałym właściwościom wody, a dokładniej jej cząsteczek, tfu, drobin (mnie uczono w szkole o cząsteczkach, ale w nowych podręcznikach do przyrody pisze się o drobinach. Jakoś nie mogę polubić tej zmiany). Przyciągają się one mianowicie do siebie (i do otaczających je ścianek bardzo wąskich, długich rureczek, które ciągną się przez całe drzewo) bardzo skutecznie, tak, że te drobiny wody, które tam na górze wyparowują z liścia ciągną za sobą następne drobiny wody, tak jakby trzymały je za rączkę i nie chciały puścić.  Tyle byłam w stanie wydukać z siebie a vista. Potem dopiero poczytałam o zapomnianych już szczegółach, a najfajniej opisano je chyba TUTAJ (z filmikiem włącznie, choć on raczej dla starszaków).
O kohezji i adhezji nie mówiłam - jeszcze za mali.
Można zbudować własny model tego zjawiska. Przydatna jest miska, rolka papieru toaletowego i woda. Należy zmontować konstrukcję o taką:



... i zapytać Młodzież do jakiej wysokości dojdzie woda. Zaznaczamy na papierze kreską typowaną przez nieletnich wysokość i pozostawiamy doświadczenie samo sobie na resztę popołudnia, a nawet na noc. Wygrał Jurek, ja i Hania byłyśmy zbyt wielkimi optymistkami.




Teraz wyłoniło się pytanie - dlaczego woda nie poszła wyżej, tak, jak w drzewie? Odpowiedzi padły różne, już nie pamiętam jakie (bo to jednak było przed Świętami), ogólnie ujmując podejrzewam, że jednak papier toaletowy nie ma tak pięknych kapilar, jak pierwsza lepsza brzózka. No i papier toaletowy zaczął się rozwijać pod wpływem ciężaru wody (myślę, że gdyby tak umieścić rolkę na słupku i przedłużyć doświadczenie - mogłaby się rozwinąć sama). No i jeszcze przecież woda paruje z całej powierzchni papieru. Aspektów tego zagadnienia jest wiec sporo.


Tak naprawdę do obserwacji tego zjawiska zainspirował mnie najmłodszy Jacek, który poznaje uroki korzystania z nocnika i po wypełnieniu go wiadomą cieczą z napięciem obserwuje, jak papier toaletowy nią nasiąka. Potem dorzuca kolejny kawałek. I jeszcze jeden... Wreszcie osiąga stan, w którym cały nocnik zasłany jest papierem toaletowym, a ten już nasiąkać nie chce. No i koniec doświadczenia. Aż do następnego korzystania z nocnika:)

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Jak gotowaliśmy herbatę

W czasie wolnych od szkoły i pracy dni tkwiliśmy w domu ciesząc się własnym towarzystwem i zwalczając w zalążku infekcję wdzierającą się do gardeł. I wtedy właśnie trafiła mi się lektura książeczki Marzeny i Tadeusza Woźniaków "Ojca Grande przepisy na zdrowe życie" ("Prasa Bałtycka", Gdańsk, 1997). A tam wyczytałam:


"W Azji zwyczajowo na stole stawiano duży samowar, na nim imbryk, a w tym imbryku wrzała esencja herbaciana. I tak jest prawidłowo! U nas, w Polsce, uważamy, ze gotowanie herbaty zabija wszystkie jej wartości. Tymczasem ona dopiero powyżej 100 st. C zaczyna być sobą. Wyparzają się garbniki, witaminy B1, B6 działające przeciw otyłości; wyparza się delikatna teina, puryna i rutyna, która uelastycznia naczynia krwionośne. Garbniki w herbacie działają odkażająco i zastępują na Wschodzie jodynę. (...). Dobrze zaparzona mocna herbata zabezpiecza przed chorobami krążenia, serca, niewydolnością mózgu, kłopotami z zapaleniem śluzówki na tle ataku szczepów wirusowych, nawet przed grypą..."

 Wiem, że nie jest to naukowe źródło. Ale jakże inspirujące.

Przeczytałam dzieciom ten kawałek (to dobry zwyczaj: cytowanie Bliskim tego, co akurat czytamy, w naszej rodzinie bardzo w modzie. A każdy czyta przecież co innego. W ten sposób można trochę liznąć dodatkowej lektury.)

Nie mamy samowara.

Ale mamy szkło laboratoryjne! Krystalizatorkę mianowicie:)

W zasadzie każde szkło laboratoryjne powinno być żaroodporne, ale jeśli widnieje na nim napis TERMISIL (wołomińska huta), no to na pewno można w tym gotować herbatę.
Mamy też mocno umęczoną fajerkę. Jest to również przydatny przedmiot. Gdy postawimy naczynie na fajerce, a nie bezpośrednio nad palnikiem, wtedy ciepło rozchodzi się równomiernie na całej powierzchni styku naczynia z fajerką (używam jej zawsze przy produkcji zapiekanek niepiekarnikowych).

Wrzuciliśmy herbatę do krystalizatorki, dolałam wodę z kranu (tak, taką pijamy, nie używamy tej z plastiku, a źródlanej z braku źródła - brak), Hania zapaliła gaz, po czym Młodzi poszli do innych rozrywek, a ja rzuciłam się po aparat, żeby uwiecznić nasz sposób parzenia:




Potem obserwowaliśmy, jak herbata robi się coraz ciemniejsza, a wreszcie, jak listki herbaciane "fruwają" po niej w górę i w dół gdy się gotowała. Ojciec Grande każe gotować przez 2 minuty, a potem parzyć przez pół godziny. Chyba trzeba by w naszych realiach przelać zawartość krystalizatorki do termosu, albo postawić ja na podgrzewaczu. Wszelako musieliśmy koniecznie JUŻ wypić. Zgodnie z instrukcją powstałą esencję esencję rozcieńczyłam Młodym woda w filiżankach, dodaliśmy po łyżeczce miodu (co kompletnie skasowało jego właściwości prozdrowotne, ale smakowo zadziałało bardzo dobrze). Wypiliśmy. Niektórzy duszkiem:)

Dobra była!

Po pewnym czasie esencja traciła swój piękny rudy kolor i stała się matowo-brązowa. I już nie smakuje tak fajnie, ale to nie szkodzi, bo już nie było chętnych do picia. Spali słodko. Pobudzająca zatem nie jest:)

Pochwalę się jeszcze, jaką mamy puszkę na herbatę - pamiątkę z Edynburga - takie tam sprzedają turystom.





Infekcja poszła precz:)


czwartek, 14 stycznia 2016

Owoce egzotyczne na stole, w książce i w Palmiarni

W ramach detoksu cukrowego zimową porą lansuję owoce egzotyczne. Różnie to z nimi bywa, często docierają do Polski niedojrzałe, nadpsute i obtoczone w środkach przeciwgrzybicznych. Ale kuszą, a przy tym przy okazji konsumpcji można sobie poszerzyć wiedzę (o tym pisałam kiedyś).

Ostatnio pod nóż poszły:
a) smoczy owoc (pitaja) obrane i spożyte dokładnie według filmiku z Babel School in Taiwan (tam też kilka innych filmików instruktazowych o spozywaniu egzotycznych fruktów). Wiemy o nim również z książki Neli Malej Reporterki i to był główny powód, dla którego Jurek, gdy zobaczył ten owoc, przykleił się do stoiska i już nic innego nie chciał. Słodki smak był w nim rozłożony nierównomiernie, tzn. słodkie i smaczne kawałki stanowiły kontrast dla tych wodnisto-mdłych. Ogólne wrażenia - pozytywne!



b) granat - tak, wiemy, że one ciągle leżą w supermarketach, ale my rzadko kupujemy, tak, że Młodzież zdążyła już zapomnieć poprzedni raz. Problem tkwi tylko w skutecznej konsumpcji. W naszej rodzinie są dwie frakcje - tych, którzy przeżuwają całość miąższu łącznie z pestkami i tych, którzy pestek nie jedzą. Można jeszcze wycisnąć sok i to jest chyba najprzyjemniejszy sposób konsumpcji.



c) liczi - po jednej sztuce na łebka. Mniam! Kupowanie liczi weszło mi w nawyk i od tamtego czasu kupuję, bo bardzo lubimy.



d) pepino, o którym sprzedawczyni zeznała, że przyjechało z Peru i że dobrze by było, żeby jeszcze kilka dni poleżało w domu dla lepszej dojrzałości. Nie dane mu to było, a może szkoda, bo smak był nijaki.



W drugim podejściu nabyłam ten zestaw:



Papaja okazała się gorzka, to kolczaste pomarańczowe niewiadomoco - kwaśne, jak ocet siedmiu złodziei i tylko kaki uratowało sprawę. Co gorsza zapomniałam, jak się nazywa pomarańczowy owoc i nie potrafiłam już nic znaleźć na jego temat w Internecie.

Kolejne podejście egzotyczne to nasza wycieczka do Palmiarni w Wałbrzychu (wszystkim z okolic Wałbrzycha serdecznie polecam - to naprawdę bardzo ciekawe miejsce, no i nie zamknięte zimą, jak wrocławski Ogród Botaniczny), gdzie można podziwiać dojrzewające na roślinach granaty czy cytrusy.



Osobny rozdział stanowią drzewka bonsai, no i zwierzęta (biały paw!, ryby, żółwie), nie wspominając o kawiarni, gdzie wśród listowia upchnięto stoliki, przy których pożywić się można lodami. Bardzo dobry to pomysł - szklarnia, palmiarnia czy inna oranżeria w zimowe miesiące. Wrażenie odskoczni od codzienności jest spore. No i nasza kolekcja domowych roślin powiększyła się o 2 nowe egzemplarze:)



Przedostatnim etapem rozrywki owocowo-egzotycznej było nabycie literatury fachowej, która nie okazała się tak fachowa, jak myślałam, gdyż do owoców egzotycznych autorka zalicza korzeń chrzanu. Wszelako lektura ta jest inspirująca ze względu na wskazówki "Jak wyhodować?".

I to będzie następny etap.

Na razie mamy gałązki w wazonie z gałęzi znalezionej na podwórku ("Może wypuszczą listki mamusiu?") i cebule na parapecie (ma wypuścić szczypior). Aha! No i liście laurowe, pachną pięknie, ale szkoda mi ich skubać do obiadu - na razie rosną sobie bezkarnie.



Ciekawa byłaby też rozrywka konsumpcyjna z orzechami. Brazylijskie, pekany, makadamia i inne. Bardzo chciałam kupić to wszystko w łupinach, niełuskane. Ale jakoś nie umiemy trafić. Orzechy wyłuskane łatwo przechodzą innymi zapachami czy smakami, a tłuszcz w nich zawarty szybko jełczeje. Chciałabym tego uniknąć i zaparłam się, że wyłuskanych orzechów brazylijskich nie kupię. No to chyba nie dane nam będzie...  Ale byłoby ciekawie.