środa, 31 stycznia 2018

Styczeń - plecień poprzeplata... (oraz czego nie zapomnieć, gdy jednak przydzie zima)

...zimy nie było, za to wiosna owszem, a do zimy pojechaliśmy sobie sami, żeby dziatwa miała okazję zobaczyć śnieg.

Mamy zatem styczniowe zdjęcia dwojakiego rodzaju.

Kwitnące rośliny ozdobne pod blokiem:




Zaczynającą kwitnąć leszczynę, z której kwiatostanów zrobiłam napar. Dr Różański pozwala go pić na kaszel nawet niemowlętom, o czym pisze przy okazji relacji ze spaceru podobnego do naszych.


Mglisty fragment Przedgórza Sudeckiego:



Taki to był styczeń w niektórych miejscach Dolnego Śląska.

Ale gdzie indziej było tak:




Z okazji ferii wylądowaliśmy w Górach Złotych (w paśmie Sudetów), żeby zażyć prawdziwej zimy. Udało się. Zapisuję tu sobie (i Wam Drodzy Czytelnicy, może się przyda?) kilka uwag, na wypadek wyjazdu w góry zimą z liczną dziatwą.

O tym pamiętajmy:

 - nawet, jak gospodarze mówią, że w górach nie ma śniegu - śnieg może się pojawić nagle i obficie
- nawet gdy ma nie być śniegu, zabrać sanki, najlepiej po 1 sztuce na łebka (u nas jako tako wystarczyły 2 "jabłuszka" na 3 dzieci, a w porywach na 6 dzieci, ale to dlatego, że się umiały dogadać). Sanki przewyższają jabłuszka w tym względzie, że pupa jest jednak w pewnej odległości od ziemi, a zatem jest jej ogólnie cieplej.
- zabrać dla każdego po 2 pary (a może jeszcze i 3?) wodoodpornych rękawic, butów i spodni, które i tak będą mokre.
- dzieci, które mają już sporo mokrego na sobie muszą się ruszać i to dużo, bo wtedy im ciepło. Stanie na śniegu nieruchomo - niedopuszczalne
- mały termos z gorącą wodą - nie od rzeczy
- czekolada gorzka, orzechy łuskane, suszone jabłka - pożądane, ale niekonieczne
- ognisko na śniegu z kiełbaskami na szczycie ośnieżonej góry - luksusowe i przemiłe
- smakowite i kaloryczne jedzenie, które ktoś nam przygotuje i poda pod nos - cudne!
- miejsca, w których jesteśmy jedynymi turystami - bajeczne! Niech się schowają wszystkie Karpacze, Szklarskie Poręby, Zakopane itd.
- na długie zimowe wieczory konieczne gry planszowe, lektura do głośnego i cichego czytania, plastelina, ewentualnie instrument (nie wciągnęliśmy go tym razem na górę, a szkoda), a najlepiej towarzystwo drugiej i trzeciej zaprzyjaźnionej rodziny
-  całkowity odwyk od komputera i telewizji oraz częściowo telefonu (bo nie ma zasięgu) - pożyteczny, choć miałam taką chwilę, że już, już zgodziłabym się na bajkę w ogłupiaczu.
- najlepiej mieć samochód z napędem na 4 koła, opony zimowe, łańcuchy i akumulator w najlepszym stanie. Ale jak się tego nie ma - też może być pięknie:)
- w każdym miejscu jest COŚ ciekawego do zobaczenia, również w drodze do i z. Uważnie się rozglądać. Lornetka byłaby pożyteczna (o ile ktoś ma chęć ją nosić).

Dobrze jest spojrzeć pod nogi i w bok:)



Dobrze też zerknąć do góry.



PS. Do tej pory wyrzucam sobie, że nie wspomniałam dyplomatycznie w jednej z przydrożnych restauracji o tym, że głośna muzyka techno nie jest najlepsza do posiłku. Gdy pomyślę, o tych biednych, wygłodniałych turystach, którzy tak jak ja będą musieli w łoskocie spożywać rosół, a wątroba im będzie podskakiwać w rytm pseudomuzyki, to... wiem, jak się będą czuli.


środa, 17 stycznia 2018

Mikrowyprawy po Wrocławiu i okolicach - ciąg jeszcze dalszy

Ze zwrotem "mikrowyprawy" zetknęłam się przypadkiem. Ładna nazwa, chwytliwa, choć lansowana jako coś niezwykle odkrywczego, no, rewelacja wręcz, jeśli do tej pory nie uprawialiście mikrowypraw jesteście bardzo do tyłu. Uprawiamy od zawsze, tylko bez napuszonych omówień. Dziś jeszcze jeden odcinek dla tych, którzy w naszych okolicach chcieliby się mikro wyprawiać.

Wycieczka zabytkowym tramwajem. Tramwajów jest sporo i mają rozmaity wiek oraz wygląd. My załapaliśmy się na przejazd okazem z 1969 roku (a więc nie takim znowu starym w porównaniu z innymi). Jego zaletą jest fakt, że w zimny dzień jest ogrzewany, a w sobotnie popołudnie (godz. 16 i 17) profesjonalny przewodnik Towarzystwa Miłośników Wrocławia opowiada ciekawie o tym, co jest widoczne za oknem. Zażyliśmy tego i nie żałujemy (cena: 3 zł N, 1,50 U, kurs trwa 50 min. i wiedzie przez ciekawe okolice centrum miasta, choć bywają też inne opcje, np. trasa w stronę Hali Stulecia). Polecam (zwłaszcza w pochmurny dzień, gdy mgła i deszcz i pogoda muzealna)!


Hydropolis - można je nazwać muzeum wody i zagadnień z nią związanych. Dla dużych - okazja do zdobycia sążnistej dawki wiedzy, dla małych - mnóstwo ciekawych zakątków, gra świateł, interaktywne ekrany, okazja do zamoczenia... właściwie wszystkiego, na co ma się ochotę. Wiele zależy od tego, jak dorośli pilnują. Minusy - gdy zbyt dużo ludzi, trzeba patrzeć pilniej na dziecko niż na wystawy, bo łatwo je zgubić w półmroku. Każdy znajdzie tu dla siebie coś ciekawego, niezależnie od wieku. Uwaga na sklepik na końcu trasy czyszczący kieszeń.
A gdy wyjdziecie z Hydropolis macie dwa kroki do przejażdżki Polinką, czego nie można przegapić, gdy już się udaliście w ten rejon miasta.

Mostek Czarownic - właściwie rzecz cała polega na wspięciu się na jedną z wież Katedry Polskokatolickiej. Gdy już będziecie na górze - wyjdźcie na mostek, łączący obie wieże, z którego roztacza się ciekawy widok na okoliczne dachy, z rynkowymi włącznie. Powiedziałabym, że jest to opcja dla dzieci w wieku 5+, ale to taka subiektywna ocena. Jest sporo schodów i gdy ktoś ma problemy z włażeniem na wysokości - może być mu nieprzyjemnie. Na dole oczywiście dyżurny sklepik z pamiątkami (i biletami rzecz jasna), a i cała świątynia jest warta odwiedzenia, o ile będzie otwarta, co takie częste nie jest. P.S. Na bocznej ścianie kościoła, na lewo od wejścia - antykwariat (dużo ładnej porcelany)

Zamek Królewski - co prawda należał do króla pruskiego, ale jednak. I to jest dobre miejsce na wyprawę z małolatem, zwłaszcza w listopadzie. Sale mają bardzo różnorodny wystrój wnętrz, a i zestaw zabytków uważam za urozmaicony i ciekawy. Trzeba tylko uważnie czytać tabliczki. W sezonie pozazimowym można wejść do przyzamkowego ogrodu francuskiego, który jest czymś nieoczekiwanym w centrum miasta. Choć niewielki - alejki zachęcają, żeby się nimi przespacerować, a nawet przebiec. Najlepiej "zaliczyć" ogród na początku, zwłaszcza, gdy mamy do zagospodarowania nadwyżkę młodzieńczej energii.



Sky Tower - żaden spontaniczny wjazd nie wchodzi w grę. U nas: Tato wybrał się niedzielnym rankiem, aby kupić bilety na popołudnie niedzielne. Winda emocjonująca, trzeba w drodze łykać ślinkę, ziewać lub dyskretnie wokalizować w celu wyrównania ciśnień we wnętrzu czaszki i na zewnątrz. Widoki z góry niezapomniane. Pomysł, aby wybrać się po południu, gdy dzień zamienia się w noc - dobry. Załapaliśmy się na zachód Słońca i stopniowo zapalające się światełka ulic. Smog nie przeszkadzał zanadto. Dobre na każda porę roku. Wielkim plusem jest fakt, że chcąc wjechać na wieżę nie trzeba wkraczać do centrum handlowego.

Widok ze Sky Tower na zabytkowy fragment Wrocławia

Zamek Książ pod Wałbrzychem jest to bardzo szeroko pojęta okolica Wrocławia. W zimie nie tak zatłoczona, jak latem. Dla rodzin wielodzietnych, jak my, wstęp kosztuje 5 zł od łebka, a w komnatach zamkowych można znaleźć mnóstwo ciekawych zakamarków i detali. Z resztą dostajemy do ręki mapkę, która ciekawie podaje najważniejsze informacje. Przy parkingu pastwisko z końmi, piękne konie rasy śląskiej również w stajniach (osobny bilet), w maju - wszędzie kwitnące rododendrony, ciekawe szlaki turystyczne, palmiarnia w Lubiechowie 2 kroki dalej. Złotego Pociągu nadal brak:)

W wakacyjny weekend kolejka do zwiedzania zamku wygląda tak. lepiej sobie darować, chyba, że przybędziecie jako pierwsi, z samego rana:) 

Muzeum Przyrodnicze - nie najlepiej ono wygląda, widać, że przydałoby mu się dofinansowanie. Mimo wszystko nawet człowiek kompletnie niezainteresowany przyrodą wyjdzie pod wrażeniem tęczowych motyli, szkieletów kopalnych i niekopalnych zwierząt, kolorowych jaj ptasich, niezwykłych okazów roślin. Zamiast biletów dostaliśmy plakaty z ptakami:). Secesyjne detale muzeum - urocze.


czwartek, 11 stycznia 2018

Aluminiowe odkrycia

Najpierw Ojciec rodu puścił mi film o aluminium, który jest straszny (wklejam na końcu posta dla dociekliwych), a potem zaczęliśmy sprawdzać, czy to co mówią grobowym głosem w filmie  rzeczywiście jest możliwe. Jest. Poniżej efekty prac badawczych.

Zawinąć ogórka kiszonego w folię aluminiową. Zostawić na parapecie kuchennym na kilka dni. Po tym czasie rozwijamy folię, ogórka wyrzucamy i oglądamy dokładnie folię, a wygląda ona tak:



Kwas z ogórka rozpuszcza folię aluminiową. Nie tak od razu. Potrzeba na to 5-10 dni, ale za to skutecznie, bo folia ma dziurki i jest bardzo krucha. Co się stało z jonami Al? Podejrzewamy, że utkwiły w ogórku. A zatem można zaryzykować twierdzenie, że owijanie posiłku, zwłaszcza kwaskowego, w folię aluminiową nie jest najlepszym pomysłem, bo jony glinu wprowadzimy sobie do organizmu, a jest to raczej toksyczna sprawa.

Jeszcze gorszym pomysłem jest ułożenie posiłku na metalowym półmisku i okrycie folią aluminiową, bo wtedy robimy sobie baterię. Jony biegną między michą, a folią. Dobrze, że nie mamy metalowego półmiska, a ryż z jabłkami i pestkami dyni zapiekałam na szkle.


Sprawdziliśmy, jak to jest z tą baterią i czy można uzyskać z niej prąd? Powstała konstrukcja następująca:

Najpierw wsadziliśmy srebrny łańcuszek do podziurawionej rurki plastikowej.


Rurkę z łańcuszkiem umieściliśmy w cylindrze z aluminium i całość zalaliśmy solanką. Przyrządy pomiarowe wykazały, że owszem prąd między metalami płynie, choć nie wielki.



Na tyle jednak duży, aby wywołać efekt dźwiękowy w głośniczku podłączonym do takiej baterii. Wystarczy drapanie po folii, które jest słyszalne przez głośnik.

Folię aluminiową stosuje też nasza Ciocia do oczyszczenia sczerniałego łańcuszka srebrnego: do miski wkładamy na dno folię aluminiową, wlewamy wodę, wsypujemy sól i w tym umieszczamy łańcuszek. Działa! Wszyscy widzieliśmy czarny, a potem jasny łańcuszek. Niestety nie przyszło mi do głowy zrobienie zdjęcia z tego ważkiego eksperymentu.

Jak już obejrzycie film (dzieciom nie pokazujcie), to w ogóle dojdziecie do wniosku, że aluminium używać nie można, bo jest to wysoce nieekologiczne i dla organizmu bardzo niezdrowe, nawet jeżeli tylko połowa filmu jest prawdą, a reszta teorią spiskową.



Tak czy siak - dezodorant bez związków aluminium można kupić, ceny różne (7-40 zł), folię aluminiową można zastąpić pokrywką szklaną czy ze stali nierdzewnej, względnie emaliowaną, garnków aluminiowych nie mamy.

Na  blogu "Nowa Alchemia" wyczytałam jeszcze kilka innych informacji:
- że aluminium w szczepionkach dla dzieci nie jest takie straszne, bo jest go w nich bardzo mało (no i ma swoją funkcję, ale ciągle wierzę, że można by je wyprodukować i bez Al, tylko moim dzieciom jeszcze to nie będzie dane)
- że lepiej nie wkładać folii aluminiowej do środka do czyszczenia toalet (nawet rozcieńczonego),
a na dodatek poznałam całą prawdę o ałunie.


piątek, 5 stycznia 2018

Kolejne potrawy z dynią - ku pamięci

Nowy rok nowym rokiem, ale zeszłoroczne dynie nadal na topie. Dynia piżmowa jest moim najnowszym odkryciem. Jest bardziej mączysta niż pozostałe, znane mi odmiany. Mus z niej nie podchodzi sokiem, smakuje lekko orzechowo (to nie bujda, rzeczywiście tak jest). A najnowsze przepisy są takie:



Frytki dyniowe
Pokroić dynię piżmową w słupki, takie frytkokształtne. Obtoczyć w ziołach, które się lubi oraz w soli i tłuszczu nadającym się do wysokich temperatur. Wrzucić na blaszkę i wsadzić do piekarnika. Na jak długo i w jakiej temperaturze? Tu brak danych, po prostu musicie sprawdzać co jakiś czas, czy frytki są upieczone, co jest miłą czynnością:) Niekoniecznie muszą być one ułożone ładnie w rządek na blasze, nawet w nieładzie pieką się wspaniale.



Dyniowa pasta do chleba
Zrobiona z rozprażonej i zmiksowanej dyni piżmowej. Mus ten podzieliłam na pół. Do jednej z porcji dodałam czosnku, soli i soku z cytryny, zaś do drugiej - słodkiej papryki i curry. Wersja z czubrycą też wydaje mi się ciekawa.


Dyniowy sos do spaghetti
Przygotowuje się go tak, jak pomidorowy z tą różnicą, że większą część jego składu stanowi mus z rozprażonej dyni, a pomidorów dajemy mało, bo ich akurat nie mamy w domu. Właściwie służą głównie ku podtrzymaniu kolorystycznego złudzenia, że sos jest pomidorowy. Smakuje wyśmienicie!



Korzenny dżem dyniowy Cioci Majki
Jak się przekonałam w tym roku - smakuje on inaczej niż w zeszłym, dlatego, że pozwala się tu na dużą nonszalancję w kwestii proporcji wszystkich składników. Dla mnie - rewelacja!

Do rozprażonej dyni dodaje się goździków, skórki pomarańczowej (a może nawet pomarańczy w całości?), cynamonu, imbiru, podejrzewam, że może gałki muszkatołowej czy kardamonu, no i cukru. Dostałam wprawdzie przepis, ale go zgubiłam, wierzę, że chodzi tu o ideę, która jest świetna i prosta. Ciocia Majka z wdziękiem obdarowuje nas co roku słoikiem tego czegoś pysznego, co wyjadamy łyżeczką.

Tu wersja przetarta przez sitko dla estetów, którzy marudzą nad szczątkiem goździka czy pomarańczy.

Dyniowa rozgrzewajaca owsianka (na śniadanie)
Płatki owsiane (namoczone na noc) gotujemy na wodzie dodając dużo masła oraz przypraw: cynamonu, imbiru w proszku, kardamonu, kurkumy. Gdy się trochę pogotuje i płatki będą miękkie - dodajemy mus z dyni i cukier brązowy. Cukier jest niestety konieczny. Podobno fakt, że jest brązowy - niewiele de facto zmienia, zwłaszcza dla zębów, ale bez osłodzenia smakuje mdle, może spróbuję z melasą.



Zupa dyniowo-szpinakowa
Do wywaru mięsno-jarzynowego dodajemy w równych proporcjach dynię i szpinak, poddane minimalnej obróbce termicznej i zblendowane. Nie od rzeczy jest dodanie cebulki zeszklonej na maśle i czosnku świeżego i roztartego z solą. Poza tym doprawiamy wg uznania, podajemy z makaronem-świderkami, a jeszcze lepiej - z grzankami. Zdjęcie zgubiłam.


środa, 3 stycznia 2018

Sylwester z dziećmi

Możliwe, że skapcaniałam. Było mi cudownie nie wkładać butów na obcasie, nie malować rzęs, nie pić szampana (nie lubię), nie tańczyć przy muzyce, jaką mi włączą na siłę, w tłoku i dymie tytoniowym na dodatek. Zabawialiśmy się w ten wieczór z naszą Młodzieżą i było wspaniale! 

Z  okazji nadejścia Nowego Roku:

pozwoliliśmy im nie spać do północka, a oni dzielnie wytrwali, nawet najmłodszy, który i tak wstał o zwykłej porze następnego dnia.

- zrobiliśmy konkurs na rozpoznawanie muzyki z bajek i filmów dla dzieci. Ja z Hanią i laptopem stanowiłyśmy drużynę damską, a Tata z chłopcami i tabletem - grupę męską. Naradzaliśmy się szeptem i puszczaliśmy sobie nawzajem różne kawałki muzyki filmowej, a grupa przeciwna miała podać właściwy tytuł filmu. Za podglądanie naszego ekranu dałyśmy chłopakom punkt ujemny, bo oczywiście była tabelka i punktacja.

- nadmuchaliśmy mnóstwo balonów w różnych kształtach. Można się nimi zabawiać rozmaicie, np.

przykleić do sufitu lub ściany pocierając je intensywnie o rękaw ubranka lub o własna fryzurę,


utworzyć z ułożonych baloników obrazek,

 

odbijać balon wspólnie jak najdłużej, aby nie dotknął podłoża, ani żadnego sprzętu domowego,
wyrzucić wszystkie balony jednocześnie do góry!
rzucać balonami do celu (co jest trudne, bo balony są lekkie i nasze cele ich nie obchodzą),
próbować wydawać z balonami rozmaite dźwięki, najciekawiej brzmią podłużne balony uderzające zamiennie w parkiet - brzmi w nich odgłos napiętej na bębenku membrany

 - napełniliśmy wannę wodą po brzegi, wsypaliśmy do niej zieloną, pachnącą sól kąpielową (prezent podchoinkowy) i cieszyliśmy się kąpielą w różnych konfiguracjach ("Mamo, czy mogę wejść do twojej wanny?").

- graliśmy we wszystkie podane w instrukcji wersje gry Dobble, a Ojciec rodu wymyślił na chybcika jeszcze jedną wersję

- wznieśliśmy toast w prawdziwych kieliszkach wypełnionych kombuchą, którą dostałam onegdaj od Psa w swetrze, a która bardzo się do tego nadaje, gdyż bąbelkuje, jak szampan, a za to wspiera florę jelitową.

- pozwoliliśmy na oglądniecie kawałka ulubionej bajki, tańce przy wybranej muzyce (Jacek zażyczył sobie muzę do filmu R. Polańskiego "Piraci". Fajna jest, ale tańców przy niej nie było:), wreszcie jakoś przebolałam włączenie na trochę koncertu w Zakopanem, gdzie straszyli hałasem i światłem biedne kozice w TPN, o niedźwiedziach nie wspominając. Osobiście wybrałam ten kawałek z Andre Rieu, ciągle nim Dziatwę uszczęśliwiam, bo to takie efektowne:



- strzelaliśmy z antywstrząsowych woreczków foliowych pełnych powietrza, w które pakuje się delikatny sprzęt elektroniczny w pracy Tatusia. Przypadło po trzy wystrzały na łebka - należało na woreczek wskoczyć lub nadepnąć energicznie. Chomik zniósł to dzielnie.


- w finale popatrzyliśmy przez okno, jak bliźni wypuszczają swoje złotówki w niebo w ilościach niebotycznych (chore, ale ładne:) i poszliśmy spać.


Wszystkim Czytelnikom życzymy dużo zdrowia
 w Nowym Roku!!!