sobota, 22 grudnia 2018

Jedyny pożytek z czekoladowego kalendarza adwentowego

Kalendarz adwentowy jest fajną sprawą, o ile w kieszonce na każdy dzień znajdziemy zadanie do wykonania, które nas przybliży do Świąt, ulepszy nam charakter, rozwinie duchowo... Kalendarz z czekoladkami to przeciwieństwo tegoż. Chodzi w nim o to, żeby codziennie dostać coś słodkiego i tyle.

Na dodatek słodycze są byle jakie (z wysoką zawartością cukru i mleka w proszku), no i jeszcze zostaje opakowanie - kolejny śmieć. I taki właśnie kalendarz adwentowy dostał Jurek w szkole od Mikołaja. Cukier wciągnął dzieląc się solidarnie z rodziną, co mu się chwali. Opakowanie przeznaczamy do recyklingu: plastikowe przegródki po czekoladkach nadadzą się do przechowywania ładnych kamieni, a tekturowe pudełko z drugiej strony jest bialutkim kartonem zdatnym do rysowania. Ponieważ piątkowe kółko matematyczne w szkole nie odbyło się (bynajmniej nie z powodu strajku nauczycielki, lecz raczej z powodu niskiej frekwencji) - zrobiłam je Jurkowi w domu. Na kartonie po kalendarzu adwentowym narysowałam drzewko matematyczne (wg instrukcji z poprzedniego kółka matematycznego dla pierwszaków).

 

Na drugim kawałku papieru narysowałam choinkę matematyczną. Miała być na kółku - nie wiem, czy taka, czy inna. Taka mi przyszła do głowy. Są na niej bombki z liczbami i bombki z działaniami matematycznymi (dodawaniem i odejmowaniem). Należało połączyć działanie z wynikiem.


Dojechała do nas również filcowa choinka adwentowa (dziękujemy kochanym Ciociom za ten piękny dar wielorazowego użytku!!!), która będzie zamiast corocznej żywej choinki wisiała na ścianie. Co tu żywą maltretować w cieple z centralnego ogrzewania, jak i tak wyjeżdżamy uszczęśliwiać Dziadków - tylko kot z sąsiadami zostają na dyżurze.


Drodzy Czytelnicy - życzę Wam wszystkiego dobrego na Święta: pięknego śniegu, zapachu prawdziwych sosen i świerków, jak najmniejszego smogu i żeby Was ominęły kolejki po karpia. U nas we Wrocławiu dzisiaj takie:



P.S. Jeszcze możecie sobie i swoim dzieciom sprawić miły prezent przyrodniczy - obejrzyjcie razem zdjęcia pana Krzysztofa Mikundy  - najlepsze z odchodzącego roku. Serdecznie polecam!

sobota, 1 grudnia 2018

Słoneczny dzień i życie podkorowe

Gdy Wam się trafi, Drodzy Czytelnicy, słoneczny dzień w porze jesienno-zimowo-wczesnowiosennej - nawet się nie zastanawiajcie, tylko natychmiast wyjdźcie z domu na to Słońce. 

Co prawda nie złapiecie witaminy D (kąt padania promieni słonecznych podobno nie taki), ale za to ŚWIATŁO wpłynie Wam pozytywnie na psychikę. Nie bez kozery żołnierzy zamkniętych w łodzi podwodnej doświetla się sztucznie i przymusowo. Na dodatek, w myśl hygge (patrz poprzedni post) nie ma złej pogody, tylko złe ubranie. Więc nawet gdyby Słońcu miał towarzyszyć mróz, porywisty wicher i smog (ładną maseczkę antysmogową przynosi św. Mikołaj) - nie wahajcie się ani chwili.

Dla zachęty pokażę Wam co u nas się udało w słoneczny dzień z końca listopada (a przed nim i po nim było tradycyjnie listopadowo).

Ojciec rodu natchniony przez Dziadka rodu wlazł był na jabłonkę w porzuconym ogrodzie i zebrał dwie duże torby jabłek eko-, bio-. Cieszymy się, że nie spadł.



Młodzież weszła na szczyt lokalnego wzniesienia, przy czym okazało się, że może trzeba było mieć ze sobą te maseczki antysmogowe. Albo i nie, bo wleźliśmy nad smog:)






A przy drodze leżał sobie spróchniały pień. Ach - jakiż to wspaniały obiekt! Sami zobaczcie.














wtorek, 27 listopada 2018

Książki do lasu i o drzewach

Poniższe książki przydały nam się w tym roku, gdyż czytaliśmy je w plenerze leśnym lub łąkowym. Są godne polecenia, więc je tu reklamuję zupełnie bezinteresownie, nawiązując luźno do projektu "Czytam las", którego ram czasowych nie zgłębiłam (może jeszcze aktualny?).


Książkę "Ja, joga" wrzuciłam do plecaka, gdy wybieraliśmy się w większym gronie do lasu. W połowie wycieczki, na postoju, chciałam młodzieży poczytać, udało się to tylko połowicznie, ale za to przetestowaliśmy na sobie kilka proponowanych w książce pozycji, które przeznaczono dla dzieci i dla początkujących, ale jak się okazuje wcale nie są takie łatwe, na jakie wyglądają. Na szczęście mieliśmy w swoim gronie osobę obeznaną z jogą, której miłe wskazówki pozwoliły dziewczynom potrenować. Piszę "dziewczynom", bo męska frakcja wycieczki porzuciła jogę na rzecz próbek kung-fu i aikido. Las zniósł to ze spokojem, a potem ruszyliśmy dalej przez krzaki i pod górkę. Książkę można też zużytkować w domowym zaciszu, z własną córka, na karimatkach (pomysł nadal nie zrealizowany, ale może kiedyś...).




"Mądrość i cuda świata roślin" Jane Goodall czytałam latem, podczas wypoczynku na łonie Puszczy Noteckiej. Od czasu do czasu cytowałam rodzinie co ciekawsze kawałki, a książka jest pełna zadziwiających faktów z wielu dziedzin, a jeszcze bardziej zadziwia to, że napisała ją tak pięknie znawczyni... szympansów. Jest to literatura podnosząca na duchu, "ku pokrzepieniu serc" tych, którzy zdają sobie sprawę w jak poważnym stanie chorobowym tkwi przyroda na naszej planecie. W przerwach czytania patrzyłam sobie na wierzchołki drzew, albo piekłam kiełbaski nad ogniskiem. Było cudownie!



Hygge wymyślili skandynawowie. W tej filozofii życia (?) chodzi o to, żeby sobie sprawić trochę przyjemności, a właściwie dużo przyjemności. W wolnej chwili (a ma być ich dużo - tych wolnych chwil) pójść porąbać drzewo, które wcześniej przynieśliśmy z lasu, zażywać ruchu na świeżym (!!!) powietrzu (galop do tramwaju, gdy jesteśmy spóźnieni też się liczy), a gdy się już dotrze do ciepłego mieszkanka (tfu, drewnianego, obszernego domu) rozświetlić je żywym ogniem (świece, olejki eteryczne sosnowe i jałowcowe), ubrać sobie sweterek w geometryczne wzory z jeleniem, opatulić się pledem, napoić herbatą i spędzać tak czas w beztroskiej atmosferze podjadając bułeczki z cynamonem domowej roboty. A wszystko w sterylnie czystym mieszkaniu (tfu, drewnianym domu), które samo się posprzątało. Przypomniało mi się, że latem J. rąbał przecież drzewo na ognisko, bieg do tramwaju zaliczam, olejek jałowcowy mam i zaraz sobie uruchomię, a bułeczki... no, też dam radę. O resztę nie pytajcie, ale się staram.



"Gawędy o drzewach" trafiły mi się na półce bookcrossingowej w szkole. Chwyciłam je, jak diabeł duszę. Kiedyś bardzo chciałam dopaść tej książki i jakoś nie mogłam na nią trafić. Bardzo jest dobra do czytania zimą, gdy tak sobie człowiek marzy o tym, kiedy znów będą liście na drzewach. Książka jest stara, ale mnóstwo w niej ciekawych faktów, legend, a nawet horoskop drzewny, jeśli ktoś lubi.



Znalezione obrazy dla zapytania lesna szkoła dla kazdego"Leśna szkoła dla każdego" to wbrew tytułowi raczej książka dla nauczycieli przedszkoli i szkół leśnych. W czasie czteroletniej kariery mego syna we wrocławskim przedszkolu zabrano przedszkolaki do lasu jeden raz. Za to była to wycieczka z pompą, były ciekawe zajęcia w lesie, a leśnictwo dało ładne gadżety ze sklejki. Robimy sobie własne przedszkole leśne ile razy idziemy do lasu, ale dla opisanych tu zajęć trzeba mieć grupę dzieci w podobnym wieku, o podobnych możliwościach intelektualnych i fizycznych. Wtedy pomysły tu zamieszczone realizuje się najłatwiej. A są naprawdę ciekawe i bardzo różnorodne.



"Jak przetrwasz mroźną zimę, kopciuszku?" - coś na czasie, z biblioteki. Lubię takie książki dla dzieci. Urokliwe ilustracje, spokojna narracja, a jednak emocje dla przedszkolaka są, bo tytułowy kopciuszek rzeczywiście ma problem żywieniowy w zimie. Polecam szczególnie wielbicielom polskiego serialu rysunkowego "Przygód kilka wróbla Ćwirka". Do książki załączono broszurkę z "doroślejszymi" informacjami o życiu kopciuszków oraz propozycjami gier, zabaw i praktycznych zajęć dla młodych ornitologów i jest to nader ważny i pożyteczny dodatek.


niedziela, 18 listopada 2018

Wycieczki po Wrocławiu i okolicach - ciag dalszy cyklu

Nastała pogoda muzealna. Nie ma to tamto. O ile nie skoszą Was wirusy zapraszam do wędrówki po wrocławskich muzeach. Są świetne i niedrogie, a czasem w ogóle za darmo (zwłaszcza z kartą Rodzina+).

 

Muzeum Architektury - tajemnicze, efektowne, zwłaszcza latem, gdy oko cieszy piękny wirydarz pełen roślin i średniowiecznej wręcz atmosfery (bo rzecz cała mieści się w gotyckiej świątyni). Nie przewidziałam jednego - wystawa czasowa miała eksponat, który będąc wielką, drewnianą konstrukcją ochlapaną czerwoną farbą nasuwał skojarzenia z miejscem gwałtownej kaźni olbrzymiej liczby organizmów żywych. I nie ma się co oszukiwać, że tylko ja miałam takie skojarzenia. Tak właśnie wyglądają pułapki wystaw czasowych.


Katedra widziana od strony Odry, wchodzi się i wjeżdża na wieżę z lewej strony


Katedra św. Jana Chrzciciela - mieści się na Ostrowie Tumskim, który jest jedną wielką historią, każdy budynek to szalenie ciekawy obiekt, ale katedra dla Małolatów jest super, bo można dostać się na wieżę, skąd rozpościera się wspaniały i urozmaicony widok. Częściowo wchodzimy na własnych nogach w wąskim, kamiennym korytarzyku (ale spoko, wszystko stabilne, jest się czego złapać, mijania nie ma, bo schodzi się drugą stroną), a częściowo wjeżdżamy windą. W drodze powrotnej można zobaczyć ekspozycję pokazującą, co misjonarze przywieźli z Afryki, a są to, uwierzcie,  przedmioty bardzo intrygujące, wystarczy poczytać, co zapisano na metryczkach. Czasami taras widokowy na wieży bywa zamknięty, zwłaszcza przy złej pogodzie (szczegóły TUTAJ)





Muzeum Poczty i Telekomunikacji - najciekawsze, gdy się już umie samodzielnie czytać, choć panie pilnujące sal z własnej inicjatywy ciekawie opowiadają o wybranych eksponatach. Pierwszy telewizor gigantyczny:). Największe wrażenie wywarły na nas oryginalne dyliżansy (aż 2), z których jeden miał koła większej średnicy niż wzrost pięciolatka. Niestety, jak wszędzie, nic nie można dotykać. Na osłodę można sobie przybić pieczątkę, np. na bilecie, oraz kupić przepiękne znaczki we współczesnej poczcie, a miła pani podsuwa je w coraz to nowych odsłonach, tak, że można pójść z torbami.

Stąd już tylko dwa kroki do Panoramy Racławickiej i Muzeum Architektury.


Muzeum Militariów i Muzeum Archeologiczne w Arsenale, czyli dwa w jednym.
Są to ciekawe miejsca. W Muzeum Militariów warto zwrócić uwagę na druczki umieszczone przy wejściach do sal wystawowych, które można zabrać ze sobą. Dzięki nim mamy dodatkowego "przewodnika" po salach wystawowych. Mogłam objaśnić młodym, że to co widzimy przed sobą to pistolet skałkowy, a obok niego leży kawałek krzemienia czyli skałka (skuteczna tylko kilka razy, a zatem była to broń dość frustrująca). W Muzeum Archeologicznym szałas ze skór rena, kości mamuta, szkielety i kościane sanki. Dla mnie rewelka. Panie ciekawie opowiadają o ekspozycji, a gdy się kto zmęczy może sobie usiąść i obejrzeć filmiki pokazujące pratechniki wytwarzania broni, tkanin, garnków itd. Kiedyś dzieci miały okazję zobaczyć to w tym muzeum "na żywo" - pracownicy w strojach z epoki pozwalali wszystkiego popróbować. Niestety nie jest to atrakcja stała.
Między zwiedzaniem jednego i drugiego muzeum można odetchnąć na dziedzińcu, który sam w sobie jest ciekawy, z intrygującymi zakamarkami i pnącą się po murach, urokliwą zielenią.



Muzeum Współczesne mieści się w schronie przeciwlotniczym z 1942 roku i już sama jego architektura jest ciekawa. My bywaliśmy tam na niedzielnych warsztatach rodzinnych (dzieci od lat 4 do 11) podczas których najpierw zwiedza się kawałek aktualnej wystawy, potem jest krótka rozmowa na temat tego co się widziało (ze slajdami, w przytulnej przestrzeni), a potem dzieci mogą samodzielnie lub z pomocą dorosłego stworzyć własną pracę, dla której natchnieniem jest to, co się widziało przed chwilą. Materiały dostajemy do ręki, pracę zabieramy do domu, wstęp wolny, ale trzeba się wcześniej zapisać. A jak ktoś już się wyżyje artystycznie może wjechać windą na samą górę i skorzystać z uroków kawiarni na dachu, z ładnym widokiem z góry na tę część miasta.

środa, 14 listopada 2018

Gorzka czekolada

O kolekcji opakowań czekoladowych już kiedyś pisałam. Ale to było dawno, w ferworze sprzątania udało nam się je zutylizować, a poza tym teraz jadamy prawie wyłącznie gorzką czekoladę. Najczęściej jest ona zapakowana w tekturowe płaskie pudełeczka. Grzech nie skorzystać.




Jurek ćwiczy swoje talenta manualne wycinając przednią część pudełeczka. Potem delektuje się swoją kolekcją tekturek.
Można ich użyć, jako zakładki do książek.
Można z nich ułożyć trasę dla aut młodszego brata.
Można budować "domki z kart".

Na wszystkich prawie opakowaniach zapisano procentową zawartość kakao. Zwykle te dane są wysokie. Poprosiłam Jurka, żeby ułożył opakowania od takiego, który zawiera najmniej kakao, do takiego, który ma go najwięcej.

Przy okazji starałam się wyjaśnić, czym są procenty. Zwykle tłumaczę to tak, że gdyby podzielić tabliczkę czekolady na 100 równych, małych kawałeczków, to np. 70 z nich (przy czekoladzie z 70% kakao) byłoby zrobionych z czystego kakao, a pozostałe (no, ile?) to byłyby pozostałe składniki czekolady, np. cukier, dodane tłuszcze itd. To takie tłumaczenie dla pierwszaka, na razie wystarczające mam nadzieję.

Weszliśmy nawet kiedyś na stronę internetową producenta, gdzie poczytałam Młodym trochę o tym, jak to jest w fabryce czekolady.

No i jeszcze jedna kwestia: jak nauczyć dzieci jedzenia gorzkiej czekolady? U nas się udało i mogę się tym chwalić z czystym sumieniem.

  • Na początku dzieci mówią, że jest okropna: gorzka, twarda i bez smaku. Ale w domu nie ma innej, wiec trudno, jakoś dam radę z tą kosteczką.
  • Potem mama zapowiada, że kupuje czekoladę dla siebie i będzie ją jadła sama, żeby nikt się nie musiał katować gorzką. I niech nikt mi nie rusza. Szlaban. Zakazany owoc.
  • Chodzimy po sklepie i matka z całego roju słodyczy pozwala dzieciom samodzielnie wybrać tylko gorzką czekoladę. Następnie przechodzimy do półki z suszonymi owocami i orzechami, a potem jeszcze dalej, gdzie słodyczy nie ma. Trudni rodzice nie uginają się nawet w kolejce do kasy, gdzie, jak wiemy, czeka wiele pokus.
  • Z czasem matka trochę zmniejsza szlaban na czekoladę gorzką i łaskawie pozwala zjeść kosteczkę, a młodzież dostaje ją jako bonus załączoną do drugiego śniadania szkolnego.
  • Wiecie jaki pyszny jest banan pieczony nadziany czekoladą?
  • A wiecie, jakie to miłe wymieszać na gorąco: kakao, melasę i trochę masła i zalać tym orzechy włoskie (można jeszcze wetknąć cynamon, surowe żółtko)? Całość nawet nie zdąży zastygnąć w lodówce, bo znika.
  • No i różnych czekolad gorzkich jest sporo i zabawą jest wyszukiwanie takich, których jeszcze nie mamy. Kolekcjonować jest co. 
  • I próbować czy ta 80% jest lepsza od 85%. 
 
Zastanawiam się tylko, Drodzy Producenci Czekolad, dlaczego czekolady 70% i więcej procentowe są zwykle bez orzechów (zwłaszcza włoskich) i rodzynek. Mamy opakowanie po czeskiej gorzkiej z imbirem (mówię Wam, hard core!) i innej zagranicznej z amarantusem ekspandowanym. Chętnie zjadłabym gorzką czekoladę z orzechami włoskimi, które przecież tak pięknie rosną na polskiej ziemi i nie trzeba ich sprowadzać, jak ziemne, żeby wetknąć do tabliczki.

Nie wiem, jaka jest fachowa definicja gorzkiej czekolady, ale dla nas 50% to jeszcze deserowa, a najlepsze zaczynają się od 70%.

Dla przypomnienia - zalety czekolady 70%+ (wg różnych źródeł):
- redukcja poziomu złego cholesterolu (obniżenie ryzyka zawałów i udarów)
- zmniejszenie ryzyka wystąpienia choroby Alzheimera i zmniejszanie demencji (poprawia funkcjonowanie naczyń krwionośnych w mózgu)
- flawonoidy czekoladowe chronią przed szkodliwym wpływem promieni UV (ale nie smarowałam się jeszcze w tym celu tabliczką, choć można sobie zrobić maseczkę na całe ciało z czekolady kosmetycznej)
- poprawa nastroju, zmniejszenie stresu, zwiększenie produkcji endorfin - "hormonów szczęścia"
- czekolada ma właściwości przeciwzakrzepowe
- usprawnia procesy myślowe i uczenie się (lepszy przepływ krwi w mózgi i lepsze przewodnictwo nerwowe ze względu na zawartość jonów magnezu i potasu)
- teobromina z kakao ma właściwości pobudzające (jak kawa czy herbata, ale łagodniej)
- flawonoidy czekoladowe mają właściwości przeciwnowotworowe i opóźniają starzenie
-  podobno błonnik też w niej jest, a więc praca jelit przy jedzeniu gorzkiej czekolady powinna przebiegać zadowalająco. Inne źródła wskazują na działanie zatwardzające czekolady i zalecają jej spożywanie przy zbyt luźnych stolcach. I bądź tu mądry człowieku:)

Czasami szarpnę się jeszcze na kakao RAW - czyli surowe, nie poddane wysokiej temperaturze i podobno dzięki temu bogatsze w wartościowe składniki. Chrupanie surowych ziaren kakao też potrafi mnie wciągnąć, ale moich Dzieci jeszcze nie.

P.S. Niestety czekolady niskoprocentowe Młodzi jedzą w dalszym ciągu chętnie.


sobota, 10 listopada 2018

Wieża z pudełek

Kiedyś już pisałam, jakie wzięcie mają u nas pudełka tekturowe. Po odpowiedniej obróbce robiliśmy z nich plac zabaw oraz "Tektura&Plastik City" dla chomika, a także  pojazdy i domki dla plastikowych figurek. Teraz przyszedł czas na wieże i inne pionowe i poziome konstrukcje. Pudełek jest dużo, są kolorowe i niewielkich rozmiarów. Co tydzień można stare wyrzucić na makulaturę, bo szybko trafiają się nowe.


 Ponieważ dzieci jest sztuk trzy - współzawodnictwo kwitnie.

Dając dzieciom do dyspozycji ten sam zestaw pudełek można zrobić konkurs - kto zbuduje najwyższą wieżę? (pomiary miarką krawiecką)




Inna opcja: każde dziecko buduje swoją wieżę, według własnego projektu, tu już nie chodzi o to, żeby przewyższyć innych, tylko wyżyć się artystycznie.

I opcja trzecia: z ograniczonej liczby elementów (u Jacka 4) zrobić trzy różne kompozycje.

Wieszcz pisał: "Bo dzieło zniszczenia, w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia". Jak rozwalamy budowle pudełkowe?
- Ręcznie, to standard, ale można też zdmuchnąć - to już nie takie proste, ale jest to ćwiczenie płuc, bez wątpienia.
- Jeśli potrzeba mocniejszego podmuchu - wchodzi w grę energiczne machanie książką.
- No i wersja ręczna, ale chodzi o to, żeby zniszczyć wieżę tylko jednym ruchem ręki (wpadli na to, że trzeba pociągnąć umiejętnie za podstawę wieży, ale i tak nie zawsze jest to skuteczne, bo czasem ze dwa-trzy klocki zostają jeden na drugim).

Poza tym dlaczego zawężać się do konstrukcji wieżowych? Czy nie lepszy byłby pociąg? Albo płot vel mur obronny. Rycerzy z plastiku ci u nas dostatek.

Pudełka można też ustawiać od największego do najmniejszego (albo odwrotnie) oraz próbować jak najskuteczniej włożyć jedno w drugie. A potem? Na makulaturę! I zaczynamy zbierać nowe, inne:)

środa, 24 października 2018

Szklanka wody

Prosta rzecz, a cieszy. Wystarczy nalać sobie wody do szklanki i wetknąć w nią łyżeczkę. A potem patrzeć z różnych stron i zastanawiać się, jak to jest możliwe, że ta łyżeczka uległa w wodzie czarom.




Wygląda mianowicie, jakby ją ktoś w miejscu styku wody z powietrzem przeciął i przesunął. Bokiem świadomości można przyjąć do wiadomości tłumaczenie rodzicielki, że woda inaczej załamuje światło niż powietrze. No bo ma inną gęstość i więcej cząsteczek w tej samej objętości.

Warto zwrócić dodatkowo uwagę na fakt, że woda działa jak lupa. Widać to nawet w szklance z łyżeczką, ale nasza Młodzież jeszcze raz sobie tę lupkę zrobiła wkładając różne drobne przedmioty do małego szklanego słoiczka i zalewając je wodą. A one... napęczniały jakoś:)




A tu świeże zioła (jeszcze wakacyjne) w dzbanku z wodą. Gdy sobie tak postały w tej lupie dobę - lupę się wypijało:)

Przetestowaliśmy jeszcze jeden sposób na powiększanie wodą, który widziałam onegdaj na czyimś blogu. Trzeba mianowicie w tekturce wyciąć dziurkę, podkleić ją przezroczystym woreczkiem foliowym od spodu, a z wierzchu umieścić na woreczku kroplę wody. Następnie zbliżać "lupę" do literek.

Na poniższych zdjęciach jest już kropelka wody. Powiększenie jest nieznaczne, ale jest! Na drugim ujęciu jest to widoczne raczej jako zniekształcenie.


sobota, 20 października 2018

Idąc aleją dębową...

... zbiera się żołędzie. Kasztany są bardziej popularne wśród małoletniej młodzieży, ale i z żołędzi da się wiele wykrzesać.



1. Robiliśmy zawody, kto rzuci dalej.

2. Kto rzuci wyżej?

3. Można stworzyć kolekcję najdziwniejszych żołędzi. Trafiają się bardzo rozmaite: podłużne i wąskie, kształtem zbliżone do gruszki, o normalnych proporcjach, ale szczególnie duże lub wyjątkowo malutkie. A jeszcze lepiej, gdy trafią się różne gatunki.



4. A właściwie dlaczego wszyscy zbierają żołędzie? Warto zbierać "czapeczki" żołędziowe. One też są piękne i bardzo rozmaite. A jak już mamy sporą ich kolekcję trzeba zastanowić się do czego można by ich użyć.
Poza tym oglądając czapeczkę możemy łatwo stwierdzić, czy mamy do czynienia z dębem szypułkowym (czapeczka z ogonkiem, czasem bardzo długim) czy z bezszypułkowym (szypułki oczywiście brak). Dęby te odróżnia się również oglądając liście.
Dla przypomnienia:
Liście dębu szypułkowego mają bardzo krótki ogonek liściowy, a u nasady blaszka liściowa posiada charakterystyczne "uszka". U bezszypułkowego "uszek brak". Można też porównywać "unerwienie" liści, które de facto nie jest unerwieniem, lecz wiązką przewodzącą. U dębu bezszypułkowego "nerwy" dochodzą tylko do końców klap liścia, a u szypułkowego - również do wcięć. 



5. Wiecie, że mąka żołędziowa ma sporo wartości odżywczych? Zawiera magnez, potas, dużo białka i jednonienasycone kwasy tłuszczowe. Glutenu brak. Oczy na ten fakt otworzył nam Ojciec rodu zapowiadając, że mąki żołędziowej dołoży do chleba, który wypieka na domowe potrzeby. Tradycyjnie uraczył nas kawą żołędziową, która w tym roku w wersji nieprażonej (czyli to właściwie mąka) przewyższa tę prażoną (smakuje maślano, bardzo smacznie)
Znalazłam też inspirujące przepisy na specjały z żołędzi. Możliwości jest dużo - sami zobaczcie.
U nas dopiero początki, wyszło nam nawet coś, co wygląda jak brownie (z patelni, dodajmy). Eksperymenty trwają.

6. W haninym przedszkolu co roku dzieci zbierały żołędzie dla dzików w zoo. Bardzo to ładna idea, w przedszkolu chłopców się jej nie kultywuje, a szkoda. Za to utrwaliła nam się wiedza, że nasze dziki lubią tylko nasze żołędzie, tzn. z dębu szypułkowego i bezszypułkowego, a żołędzi z innych dębów (np. popularnego u nas dębu czerwonego, czy błotnego pochodzących z Ameryki Północnej) - w żadnym wypadku nie jadają.

7. Liście Jurek zbiera w tym roku do swojego zielnika. Grube książki spoczywają na podłodze dociskając rozmaite liście, w tym z różnych dębów. Sama jestem ciekawa, jak mu ten zielnik wyjdzie. Zostałam wykorzystana jedynie do wykonania prowizorycznej okładki, która ma naśladować okładkę z zielnika zmontowanego przeze mnie kilka lat temu.




czwartek, 11 października 2018

Oczywiste zalety posiadania kota (w butach)

Mamy go. Ale nie cały jest nasz, bo to indywidualista. Daje się głaskać, pięknie mruczy, bawi się łaskawie. Gdy się boi - chowa się w szafie z butami, gdzie zrobiliśmy mu legowisko.



Rocky dotarł do nas, jako kot po przejściach, znaleziony w piwnicy, którego jakoś nikt nie chciał zaadoptować. Osiągnął zatem wiek mniej więcej trzech lat spędzając większość tego czasu w szafie, gnębiony przez kocice o trudnym charakterze. Zatem gdy podjęliśmy decyzję, że chcemy kota Pies w Swetrze naraił(a) nam Rocky`ego wystawiając nam chwalebną opinię (że jesteśmy spokojnym domem, że oddaje się do nas kota w dobre ręce itd.). Uwierzono Psu w Swetrze i kot przybył do nas z końcem sierpnia.

Najpierw siedział w tapczanie. W nocy przenosił się do szafy z butami. W upały wolał szafę w pokoju Jacka. Przetestował też szafę Hani i Jurka (więcej szaf u nas nie ma). Chodziło jednak o to, żeby zobaczył świat poza szafą.

Kot w szafie (bardzo zainteresowany tym, co poza szafą:)


Nieoczekiwanie awansowaliśmy na dom terapeutyczny, przywracający kota otoczeniu:) Okazało się też, że i nas kot zmienia. Młodzież jest dość empatyczna, ale przy Rockym mają okazję pogłębić w sobie wrażliwość na czworonożnego bliźniego.
Już drugiego dnia pobytu kota u nas Jacek zaczął spędzać czas w szafie. Kotu podtykaliśmy do szafy chrupki i wodę. Młodzież nosiła za kotem kuwetę (pod tę szafę, którą kot akurat sobie wybrał). Wszyscy spędzali długie chwile przy szafie głaszcząc i mówiąc do kota.

Potem był etap wychodzenia. Tzn. trzeba było po kota do szafy przyjść, zagadać, pogłaskać i wtedy wychodził sam i trochę z nami był. Najlepiej maksymalnie z dwójką ludzi, a z czasem jakoś przełknął, że jest nas pięcioro. Jednak w dalszym ciągu szafa była dla niego podstawowym lokum.

Z czasem szafy popadły w niełaskę. Miło jest spać na tapczanie. A jeszcze milej na łóżku Hani przykrytym białym prześcieradełkiem, które koty tak lubią. Właścicielka tapczanu może położyć się z brzegu. Kot wyleguje się też na biurku (klawiaturze). Lubi zaglądać przez okno. Wygodnie jest też na regałach. Ojciec rodu obiecał kotu półeczki jeszcze wyżej, przymocowane do ściany.
 
Trochę lektury na ulubionym tapczanie
Tymczasem kot realizuje swoje hobby niżej. Hobby kota polega na tym, żeby sobie otworzyć samodzielnie szafkę lub szufladkę i wyciągnąć jej zawartość na zewnątrz.




Obecnie pracujemy nad możliwością głaskania kota siedzącego głaskającemu na kolanach. Wydaje się, że siedzenie człowiekowi na kolanach jest dla naszego kota opcją zupełnie nieznaną. Głaskanie - tak, ale żeby na kolanach?

Tatuś zrobił własnoręcznie drapak dla kota. Drapak został uroczyście powieszony w teoretycznie dobrym miejscu i wysmarowany kocimiętką dla zachęty. Wszyscy już po nim drapaliśmy, bo trzeba było pokazać kotu, do czego to służy. Kot poocierał się trochę o drapak, a pazury strzępi z zapałem na tapczanie.

Sprzedam dobry drapak. Ręczna robota. Cena niewygórowana.

Mamy też nowe kwiaty doniczkowe: owies (stale dosiewany w nowych pojemnikach) i papirus, które kot lubi skubać. Wiele innych wydaliśmy do szkoły, bo zajmują miejsce na parapecie, którego kot przecież bardzo potrzebuje.



Z podziwem patrzę na moją Córkę, która o poranku, bez zająknienia zmienia żwirek w kuwetce i zastanawiam się po cichu na jak długi czas wystarczy jej jeszcze tego zapału.

Dotarły w nasze ręce również reklamy kociego jedzenia, a tam tak poetyckie teksty, że można zgłodnieć od samej lektury. Wprost czuję, jak budzi się we mnie zew drapieżnika, bo któż by się oparł mięsu z bizona żrącego wonną trawę z prerii? A Hania po licznych lekturach na temat kotów, oświadczyła nam, że większość kocich karm jest niezdrowa, bo zawierają za dużo zbóż, a nasz kot musi się zdrowo odżywiać. Cóż z tego? Kot się nie poznał na czipsach wołowych, 100% mięcha, na które poszła gotówka z własnych zasobów dziecięcych. Cielęciną też wzgardził, choć lubi wołowe gulaszowe z Biedry oraz wysokozbożowe smaczki za psi grosz.
Miałam też nadzieję, że przy okazji Młodzież podje trochę częściej wątróbki (kupujemy dla nas i dla kota), albo wołowiny, bo walczymy z anemią, ale niestety. To były takie mamusine marzenia...

Testujemy też na kocie inne przekąski.
Masełko? Owszem.
Serek "Mój Ulubiony"? Nie, raczej nie.
Indyk mielony? No, ostatecznie.
Żółtko? Troszeczkę, żeby nam nie robić przykrości.

Przypomniały mi się koty z gospodarstwa na obrzeżach Puszczy Noteckiej, które poznaliśmy latem. Z zapałem biegły do jedynego(?) posiłku w ciągu dnia, który dostawały od człowieka. Było to mleko prosto od szczęśliwej krowy. Resztę musiały sobie upolować.


Jakiż kontrast z naszym szafowym mieszczuchem! Za to mają wolność, o której on nawet nie ma pojęcia.Czasem tylko wybiera się na chwilę na korytarz, ale nie jest tam zachęcająco, bo naprzeciwko mieszka pies. Jeszcze się nie spotkali...

O dziecinnych zabawach z kotem - innym razem:)