poniedziałek, 26 lutego 2018

Napięcie powierzchniowe jeszcze raz, inaczej

Napięcie powierzchniowe wody to wdzięczny temat. Łatwo je pokazać. Możliwe, że już widzieliście naszego posta o napięciu powierzchniowym z wodą i pieprzem w roli głównej. Tym razem przydały się pieniądze:)



Trzeba wlać do szklanki pełniutko wody. Po brzegi.
Szklankę zapobiegawczo ustawiamy w miseczce.
Mamy zgromadzone obok monety różnych nominałów.
Pytamy Młodego: "Ile jeszcze pieniążków zmieści się w szklane zanim woda się wyleje?"
J. obstawiał, że zmieści ze dwie.
Zmieściło się tyle, że przestaliśmy je liczyć, mając ciągle pewność, że ta, którą właśnie wrzucamy jest ostatnią, która przepełni miarkę.
A tu nici!
J. wrzucał dalej.
Był to czas pełen napięcia emocjonalnego, bo woda po prostu NIE CHCIAŁA wylać się ze szklanki.






I czy to nie jest cudowne?!
Jaka szkoda, że cały ten piękny menisk wypukły niweczy kropelka płynu do mycia garów.

Trafiłam przypadkiem na filmik, który prosto to wszystko wyjaśnia, choć na poziomie ponadprzedszkolakowym i pokazuje jeszcze inne fajne "triki":

czwartek, 22 lutego 2018

Nie-pasta do zębów

Miło pobyć w lesie poza miastem. Smogu nie ma. Dzięcioł stuka. Zimno, cicho. Przynieśliśmy niewielkie, świeżozielone trawki i listki dla chomika, kwiatostany leszczyny na napar i... surowiec do szczotkowania zębów.


Mam tu na myśli gałązki świerka i sosny zebrane z dna lasu, ale jeszcze wciąż żywe i pachnące żywicą.

Najpierw zostały umyte, a potem odcięte nożyczkami od gałązki.



Następnie drobniutko posiekane, prawie na proszek (myślę cichcem, że można by ten stan osiągnąć młynkiem elektrycznym w jedną minutę, ale pozwoliliśmy Ojcu delektować się krojeniem z użyciem narzędzia, które sam był stworzył ze starej piły tarczowej).




Zielony proszek wsypujemy na talerzyk i zanosimy do łazienki.
Moczymy szczotkę do zębów w wodzie, a potem w proszku świerkowym albo proszku sosnowym.

Dla większego wyboru i efektu szorującego powstał jeszcze proszek z suszonego rumianku oraz opcja igliwie+świeży imbir (dla twardzieli, bo piekąca).



Nie wiem jaka jest skuteczność tej "pasty do zębów", ale w ustach pozostaje miły smak (było niewiele żywicy, która jest gorzka). Jakbym zjadła kawałek lasu, w którym spacerowaliśmy.
Obecnie wszystkie proszki wyschły i wymieszane dalej tkwią w łazience używane z doskoku. Płukanie zębów po szorowaniu musi być pilniejsze niż po zwykłej paście, nawet tej bez fluoru:)

P.S. Byłabym zapomniała o źródle, a warto zobaczyć, jak prymitywny technolog na  śniegu majstruje sobie jeszcze do tego szczoteczkę zębową:

 Primitive Technology: Toothbrush and Paste, New primitive technology

wtorek, 20 lutego 2018

Domowa produkcja mydła

Bazę mydlaną kupiłam w internetach. Przyszła wielka kostka w kolorze krochmalu. Sama w sobie nadaje się do mycia i zapewne z powodu braku dodatków jest dobra dla alergików. Ale my dołożyliśmy dodatki.



Bazę mydlaną należy pokroić na wiórki (potrzebne nóż i deseczka) i włożyć do kąpieli wodnej, czyli do garnka z wodą wkładamy mniejszy garnek z wiórkami mydlanymi.


Całość stawiamy na gazie i czekamy, aż woda mocno się podgrzeje.
Mieszamy tak długo, aż cała masa w garnuszku zmieni stan skupienia na ciekły i stanie się jednolita.
Teraz dodajemy:
- olejki eteryczne (ostrożnie i małe ilości)
- barwniki, najlepiej naturalne, nie szkodzące skórze (u nas kurkuma, cynamon, sok z aronii),
- elementy stałe wkładamy do silikonowych foremek, w których mydełka będą zastygały.
















U nas były to:
- płatki owsiane, które mają pilingować skórę,
- suszone płatki róży,
- suszone kwiaty lawendy,
- goździki,
- całe ziarna kawy,
które mają ładnie wyglądać i pachnieć. W rzeczywistości przeszkadzają w użytkowaniu mydła, drapią, zatykają odpływ.


Niespodzianką okazała się dla nas kolorystyka mydeł. W naiwności swojej wlaliśmy sok z aronii do rozpuszczonego mydła oczekując, że da nada mu ona barwę czerwoną, ba, rubinową wręcz. Palnęłam się w czoło dopiero, gdy uzyskaliśmy barwę sinozielonkawą, trupią można by rzec. Przecież mydło ma swoje pH, zasadowe zapewne (chciałbym na urodziny dostać papierki lakmusowe:) i kolorki się zmieniają pod wpływem onego pH.
  

Dlatego po dosypaniu kurkumy nie spodziewałam się żółtego. Fortuna była jednak łaskawa, bo okazało się, że połączenie kurkumy i mydła daje barwę czerwoną. Bardzo ciekawa jestem, jak by się tu zachowały barwniki do jaj.



Właściwie nalewanie gorącego mydła do foremek to była jedyna czynność, do której Młodzi mnie potrzebowali.

Całość zastyga, jak wosk, ale czyści się łatwiej, gdyż nie jest wodoodporna. Jurek i Jacek zażyczyli sobie odlania kleksa płynnego mydła na talerzyki w celu dokładniejszej obserwacji procesu zastygania. Zastyganie owo odbywa się szybko i mydełka ze wszystkimi dodatkami były gotowe do wyjęcia po ok. þół godziny.



Ładniejsze egzemplarze, przewiązane rafią i w celofanie już rozdajemy przyjaciołom, sąsiadom i Dziadkom. Reszta, ta bardziej wypalcowana, zostanie zużytkowana przez nas.

Fajnie jest mieć taką wielką mydelniczkę:)


sobota, 10 lutego 2018

Na kuchennym parapecie w lutym

Nie lubię lutego. Jest to najzasobniejszy w infekcje miesiąc roku. Marzec właściwie też bywa dobijający, zwłaszcza w swej pierwszej połowie. COŚ trzeba zrobić. Faszerujemy się witaminami, zdrowo się żywimy, śpimy więcej itd. A jednocześnie tęsknota za zielonymi listkami staje się dojmująca.

Na szczęście mamy parapet.
 

Na parapecie upchaliśmy:

cebulę w kieliszkach do wina (naczynie jest przypadkowe, po prostu pasuje rozmiarami do cebul)






A pozostałe nasionka odgadnijcie sobie sami:) Zdjęcia pochodzą z dzisiejszego poranka, ale teraz, wieczorem, kiełki są bujniejsze i bardziej widoczne. A jutro! Spodziewam się prawdziwej orgii kiełków z wyjątkiem tych ostatnich nasionek, tak jakoś nie wyglądają na chętne do kiełkowania.

Wszystkie nasiona J. wygrzebał z szafki tłumacząc, że samo sianie rzeżuchy byłoby smutne. Ja się upierałam, że to, co wyrośnie na parapecie ma nam koniecznie posłużyć do zjedzenia, ale właściwie możemy też dokarmić chomika, prawda? Wiemy na pewno, że gardzi siewkami dyni, ale co z innymi kiełkami - jeszcze nie wiadomo.

Batat wsadzony w zeszłorocznym lutym skonał ostatecznie w tegorocznym styczniu. W międzyczasie nauczyliśmy się, jak wyglądają jego liście i że całkiem ładnie się pnie po oknie, gdy mu dać do dyspozycji rozciągniętą żyłkę, jako podpórkę. W donicy po batacie znalazłam takie oto maleństwo:



A zatem można sobie wyhodować batata w doniczce! Rozmiar pomińmy milczeniem. Pewnie to wina rozmiaru doniczki:)

Co jeszcze można wysadzić na parapecie?
- pestkę awokado (nam się nie udało, ale ciągle oglądamy takie ładne zdjęcia tych, którym wyrósł, że może jeszcze kiedyś...)
- "górę" ananasa (jeszcze przed nami)
- imbir (mamy dobre doświadczenia - długo kiełkuje, ale po wsadzeniu wiosną do ogródka daje na jesień przyrosty. Jak przetrwają zimę w polskich realiach zobaczymy wiosną)
- "górę" pietruszki czy selera (supermarketowe się nie nadają, zadane chemią tak mocno, że nie chcą kiełkować, spróbujemy z targu ze zdrową żywnością)
- ząbki czosnku - szczypiorek czosnkowy jest bardzo smaczny
- pestki cytrusów (mamy dobre doświadczenia, grapefruit z pestki wyrósł tak wielki, że przez pewien czas, jako drzewko, zdobił nawet naszą klatkę schodową, potem sczezł od szkodników).

Poza parapetem zamoczyłam jeszcze kaszę gryczaną w celu produkcji gryczanego chleba. A ona była BIO i po pewnym czasie odmieniła się tak:



Głupi byłby ten, kto na takich nasionach zrobiłby tylko chleb. Ha! Zakwitła na naszym balkonie! Niestety nie mogę namierzyć obrazka, musicie uwierzyć mi na słowo:

"... gdzie bursztynowy świerzop, gryka, jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała...". Jak to gdzie? U nas (dzięcielinę pomińmy milczeniem, a świerzopowi może damy kiedyś szansę? Zwłaszcza jeśli uczeni przestaną się kłócić nad ustaleniem, jaki to właściwie gatunek:)!!!

A teraz dla Was Drodzy Czytelnicy - prezent wizualny - zeszłowiosenne obrazki tego, za czym teraz tęsknimy, a co nam szybko tak spowszednieje, że przestaniemy na to zwracać uwagę. Tymczasem jeszcze zapytam Młodzież czy wiedzą, co to w ogóle jest.









Serdeczne pozdrowienia ze stolicy polskiego smogu!

poniedziałek, 5 lutego 2018

Grzaniec dla dzieci

Bez alkoholu oczywiście. U nas również wersja ekstremalna - bez cukru. Młodzież pije dzielnie, choć bez zachwytów, które może by się objawiły, gdyby  dosypać sacharozy. Jest też wersja słodsza, alternatywna.



A dziecinnego grzańca robimy tak:

Gotujemy esencjonalny kompot z mrożonej aronii (bo mamy jej dużo). Myślę, że opcja z mrożonymi jagodami, malinami, jeżynami, porzeczkami byłaby jeszcze lepsza! Tak czy siak mają to być owoce jagodowe, ciemne, bogate we flawonoidy i inne antyoksydanty.

Do kompotu, do gotowania wrzucamy (w rozsądnych ilościach):
- mielony cynamon cejloński
- mielony kardamon
- goździki w całości
- imbir (jaki mamy)
- opcjonalnie odrobinę tartej gałki muszkatołowej
- gwiazdki anyżu, jeśli ktoś lubi (ja nie, więc nie daję)

Gotujemy 10 minut pod przykryciem, na wolnym ogniu.

Na gorąco wlewamy do szklaneczek.

Stygną.

Co jakiś czas próbujemy, czy już temperatura osiągnęła stan wypijalny.

W tym miejscu pozwoliłabym sobie na dodanie miodu, jeśli ktoś nie może inaczej. Wszelako pod wpływem temperatury większej niż 40 stopni (czyli już chłodnawe), zamienia się on w zwykły cukier i diabli biorą wszystkie jego czarowne właściwości zdrowotne. Ale aromat pozostaje, to fakt.

Zwykle gotuję wielki garnek i pijemy przez 2 dni.



P.S. Bardzo dobrze smakuje też kisiel: odcedzam owoce, a do korzennego kompotu dolewam dużo aromatycznego, słodkiego soku malinowego produkcji babciowo-dziadkowej (niech się schowają wszystkie landrynkowe herbapole). Wprowadzamy mąkę ziemniaczaną w ten sam sposób, jak przy normalnym kisielu. Po wylaniu do miseczek niektórzy spożywają kisiel ze śmietanką, inni wolą bez.



Smacznego!!!